Już widać, że Blitzkrieg się nie udał, a formacja, która – zdaniem swoich entuzjastów – miała spowodować polityczne trzęsienie ziemi, zaczęła człapać w tempie innych małych partii, próbujących podgryzać dwóch hegemonów. Wiele wskazuje na to, że Janusz Palikot, widząc, jak wpływowe jest środowisko liberalno-lewicowe, postanowił stworzyć liberalno-lewicową partię. Ale partia to nie to samo co środowisko: musi mieć program, projekty ustaw i poparcie dla nich, w miarę jednolity wizerunek. Sprzeczności i niespójności nie rozbijają automatycznie intelektualnej grupy, ale dla partii bywa to zabójcze. Palikot próbuje stworzyć polityczny, wielobranżowy supermarket z wyluzowanym kierownikiem za kasą, ale klienci, jak widać, szukają bardziej wyspecjalizowanych placówek.
Liberalną lewicowość można pojmować jako połączenie wolnego rynku (z dodatkiem tzw. wrażliwości społecznej) z tolerancją, świeckością i swobodami obyczajowymi. Palikot próbuje zaś być rzecznikiem zarówno biznesu, jak i postaw roszczeniowych, w jego wypowiedziach słychać i klasyków kapitalizmu, i Marksa, do tego dorzuca wolne konopie, silny antyklerykalizm i inne kontrowersyjne w Polsce pomysły. Wizerunek partii się rozmywa, pomysły stają się niewiarygodne, wkrada się rys niepowagi, wzmacniany przez zachowania i słowa szefa.
Ekscentryczność i radykalizm nie są u nas chodliwym towarem, zwłaszcza jeśli robią wrażenie, że są trochę na pokaz, że to koniunkturalizm i socjotechnika. Dlatego tendencja w sondażach musiała się załamać. Ruch Palikota stracił image, mimo happeningów paradoksalnie zszarzał, a kolejne jego akcje wyglądają na słomiany ogień, na pomysł tygodnia.