Najważniejsze dane dotyczące kosztów misji w Afganistanie mieszczą się na kartce formatu A4. Zapisano je w siedmiu punktach głównych wraz z podpunktami. Podzielono na poszczególne lata, a na końcu podsumowano. Choć całość składa się głównie z rzędów liczb, można z nich wyczytać, jak rosły ambicje i możliwości polskiej armii. Armii, która jeszcze 10 lat temu nie używała kamizelek kuloodpornych, w nocy przestawała walczyć, bo nie miała noktowizji, a samoloty bezzałogowe oglądała na filmach. Bez konfrontacji z misyjną rzeczywistością o większości tych zmian należałoby zapomnieć.
Miało to jednak swoją cenę. Również taką, że pieniądze wydane na Afganistan podzieliły armię na jednostki dwóch prędkości. Misjonarzy, w których sporo zainwestowano, i całą resztę. Z raportu NIK wynika, że przez ostatnie lata większość pieniędzy na szkolenie pochłonęły przygotowania do misji. Kiedy natowski czołgista wystrzeliwał 35 pocisków rocznie, polski zaledwie 7 (bo czołgów nie wysłaliśmy do Afganistanu). Piloci szkolący się na misję spędzali w powietrzu ponad 100 godzin. Pozostali nawet połowę mniej.
Po powrocie z Afganistanu nasza pustynna armia będzie musiała na nowo odpowiedzieć na pytanie, jak przygotować się do tego, czemu ma służyć: ochronie kraju. Z drugiej strony bez misji w Afganistanie pewnie nadal myślelibyśmy, że jesteśmy zwarci i gotowi.
Sprzęt
Największą pozycją w budżecie na Afganistan okazały się wydatki na sprzęt. Według wyliczeń Sztabu Generalnego w latach 2007–11 kosztował 1 mld 830 mln zł. Raczej tego nie planowano. Pierwsze transportery Rosomak do Afganistanu miały pojechać bez dodatkowego opancerzenia. Jednak na wniosek ministra obrony narodowej Radosława Sikorskiego zrobiono im próbę afgańską – ostrzał z broni różnego kalibru, który zakończył się unicestwieniem jednego wozu.