Proceder zawłaszczania trwa na dobrą sprawę od dwóch dekad, ale wyraźnie przyspieszył po 2005 r., a już zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej w 2010 r. Odbywało się to, niestety, częściowo za bierną zgodą nie-prawicy, która zdaje się przyjmować do wiadomości, że pewne pojęcia wymknęły się z jej słownika, już na stałe weszły do języka narodowej, katolickiej prawicy.
Zdarzenie symboliczne: prezenter jednej ze stacji radiowych, używając niedawno słów „naród”, „godność” i „patriotyzm”, przeprosił na antenie, że mówi „pisem”. Tak jakby dla niego i dla słuchaczy miało być oczywiste, że to język obcy, jedynie cytowany. A tak nie jest. Oddanie wielu ważnych słów w pacht jednej politycznej opcji powoduje nie tylko zubożenie języka innych środowisk ideowych, ale też sprawia wrażenie, jakby słowa i rzeczy wielkie występowały tylko na prawicy, jakby tam jedynie było przywiązanie do wartości, moralność, szacunek dla państwa.
Prawica, w niemal niewidoczny sposób, urabia resztę społeczeństwa, używając skojarzeń, znaczeniowych zbitek, których w końcu nie zauważamy, a które mocno wbijają się w podświadomość. Tak jak w latach 90. pewne środowiska prepisowskie narzuciły praktycznie wszystkim swoją nazwę „niepodległościowe”. Potem używano jej zupełnie bezrefleksyjnie, wręcz bezmyślnie, jakby godząc się, że inni o niepodległość nie dbają. Czas zatem na odkłamywanie języka pojęć i wartości, na przywracanie im pierwotnych, bogatszych znaczeń albo też na pokazywanie nowych, współczesnych kontekstów, w jakich mogą teraz funkcjonować. Oczywiście, nasz słownik nie wyczerpuje wszystkich przypadków zawłaszczeń, ani nie pretenduje do akademickiej głębi.