W przesyłanych na poselskie skrzynki mailowe listach zwolennicy in vitro przyrównywani są do największych zbrodniarzy XX w. Przyrównywanie zapłodnienia pozaustrojowego do eugeniki czy hitlerowskich obozów śmierci jest na porządku dziennym. Tak przeciwnicy in vitro stworzyli sobie potwora, z którym toczą bój na śmierć i życie. Nie pierwszy to raz, gdy produkowane są widma, z którymi potem toczy się pozorne, acz spektakularne wojny. Jeśli jednak bliżej przyjrzeć się choćby czterem najczęściej krążącym fantazmatom, poddając je gruntownej i rzeczowej analizie, okazuje się, że przestają one straszyć.
„Życie poczęte z in vitro rodzi się kosztem wielu zmarłych braci i sióstr”.
Oskarżenia o „zabijanie” zarodków stoją najwyżej wśród „invitrowych” widm. Każdy, kto popiera tę metodę, przedstawiany jest jako morderca. Przypuszczamy, że biskupi mówiący o „mordowanych w tym procederze braciach i siostrach” mają na myśli naturalnie obumierające zarodki. W naturze, czyli in vivo, a więc w organizmie kobiety, najwyżej 50 proc. zapłodnień kończy się urodzeniem dziecka. Reszta zarodków obumiera, a następnie jest wydalana z organizmu w sposób, by użyć słowa dla przeciwników in vitro kluczowego, naturalny.
Błędy rozwojowe zarodka, a może wady anatomiczne lub fizjologiczne, nie pozwalają mu zagnieździć się w macicy lub się w niej dłużej utrzymać. W laboratorium, gdzie tworzy się warunki niemal idealne dla rozwoju zarodków, też nie ma cudów: podobnie jak in vivo, także in vitro tylko niektóre zarodki rozwijają się i żyją, inne giną. Dlaczego akurat te, a nie inne – nie wiemy.