Jan Tombiński, ambasador Polski przy UE, nie pierwszy raz ogląda starcie między Grecją a Niemcami. Ale tym razem, w czerwcowy wieczór, mecz odbywa się na stadionie, a stawką jest półfinał w Euro 2012. Tombiński śledzi mecz z żoną Agnieszką i siedmiorgiem z dziesięciorga dzieci, razem siedzą przed telewizorem w willi ambasadora w Brukseli. Małżonkowie zgodnie dopingują Greków: – Jak Niemcy wygrają, to nic się nie zmieni. A Grekom potrzebny jest zastrzyk optymizmu, wiara, że coś im się udaje. – Przecież Niemcy są lepsi! To sport, nie polityka – komentuje 21-letni Tadeusz, drugie w kolejności najstarsze dziecko Tombińskich. – Ja chcę, żeby wygrała Polska – przedziera się przez głosy rodzeństwa najmłodsza, czteroipółletnia Zosia.
Tombiński ledwo zdążył na mecz. Wcześniej odwiózł na lotnisko ministra finansów Jacka Rostowskiego, któremu towarzyszył na posiedzeniu Ecofinu, unijnej rady ministrów finansów. Rozmawiano o naprawie europejskiego systemu bankowego i projekcie unii bankowej. Tombińskiego nie będzie już w Brukseli, gdy ten projekt ujrzy światło dzienne. Właśnie kończy sześcioletnią kadencję stałego przedstawiciela Polski przy UE i karierę polskiego dyplomaty w ogóle – we wrześniu obejmie stanowisko ambasadora całej Unii w Kijowie, a jego szefową będzie wysoka przedstawiciel ds. polityki zagranicznej UE Catherine Ashton. Po raz pierwszy Polakowi powierzono stanowisko unijne związane ze Wschodem. Do tej pory trzymano nas od takich zadań z daleka.
Brak im słów
W rodzinie Tombińskich w piłkę nożną grają wszyscy mężczyźni, a trzech synów ma uprawnienia sędziowskie, zdobyte w królewskim klubie Belgii. – U nas wystarczy, że ktoś krzyknie, „kto idzie grać w piłkę?”, i już jest gotowa drużyna – opowiada Staś, lat 19. Najstarsi zaczęli grać w Słowenii, która była drugą po Czechach placówką dyplomatyczną Tombińskiego. – Jak wróciliśmy do Warszawy, to chłopcy grali po słoweńsku. Słowa bramka, karny czy sędzia znali tylko w tym języku – wspomina ojciec. Teraz nie pamiętają już słoweńskiego, za to świetnie mówią po francusku. Przed Brukselą cała rodzina sześć lat mieszkała w Paryżu, gdzie Tombiński był ambasadorem od 2001 r.
Propozycja wyjazdu do Paryża była ogromnym zaskoczeniem. Tombiński był już wtedy wysokim rangą urzędnikiem w MSZ z doświadczeniem w Pradze, Słowenii oraz Bośni i Hercegowinie. Ale nie był znanym dyplomatą. – Dla Francuzów to mogło być wręcz obelgą, że wysyłają do Paryża kogoś nieznanego – wspomina Agnieszka Tombińska. Zastanawiali się długo, czy podołają. Z drugiej strony odmówić nie wypadało – propozycja wyszła od ówczesnego ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego, a Tombińskiego polecił mu Bronisław Geremek. Chcieli kogoś, kto naprawi kiepskie wówczas stosunki Polski z Francją, ale nie na szczytach władzy, tylko na poziomie wyższej administracji.
Nie było łatwo, bo starsze dzieci chodziły już do szkoły. Mama, lingwistka znająca pięć języków, co wieczór organizowała dla ówczesnej siódemki okrągły stół nauki francuskiego. Dziś nawet czasem kłócą się po francusku, bo brakuje im mocnych słów po polsku. W Paryżu niektórzy pytali, niby dowcipnie, czy jest alkoholikiem, czy katolikiem, że ma tak dużo dzieci. – Ucinałem odpowiadając, że jedno i drugie – mówi Tombiński. Pewnego dnia dzieci dla zabawy przedstawiały się gościom numerami po francusku. Ktoś wziął to na poważnie i po jakimś czasie do Tombińskich wróciła dyplomatyczna plotka, że w jednej z wielodzietnych rodzin są biedne dzieci, które nie mają nawet imion.
– Rodzina ponosi największe koszty mojej pracy. Ja jestem w systemie, a oni co kilka lat muszą zmienić szkoły, kolegów, lekarzy – mówi Tombiński. Funkcjonowanie domu, nauka i zdrowie dzieci spoczywa na żonie. W sprzątaniu i przy najmłodszych korzysta z pomocy pani Kasi, ale gotuje już sama. Tombińska jest mistrzynią organizacji i planowania. Na ścianie w kuchni wisi grafik z rozkładem lekcji i zajęć pozaszkolnych, dla każdego dziecka w innym kolorze. Wszystko tak zaplanowane, by odwożąc np. Jadwigę na balet, zabrać Karola z zajęć muzycznych. – Już w wieku ośmiu lat sami robiliśmy sobie śniadania – mówi 17-letni Stefan. Największym ułatwieniem są stałe godziny szkoły w Belgii przez cały rok. – W Polsce zmieniają się co półrocze. To zmora – wspomina Tombińska.
Dom bez ojca
Żona ambasadora potrafiła tak zorganizować dom, by funkcjonował praktycznie bez męża. Praca w Brukseli ma niewiele wspólnego z tradycyjną dyplomacją w stolicach. Tu bez przerwy trzeba coś negocjować, w tak różnych sprawach, jak regulacje finansowe, sankcje dla reżimu białoruskiego czy wspólne zasady azylowe. To wymaga ciągłej nauki, by wypracować stanowisko i argumenty, a posiedzenia stałych przedstawicieli 27 państw ciągną się godzinami, póki nie urodzi się kompromis. – Starsi synowie czasem czekają na mnie do późna, żeby zagrać w ping-ponga, bym się odprężył po pracy. Są fantastyczni – mówi Tombiński. – E tam, my po prostu lubimy tatę ogrywać – wtrąca jeden z chłopaków. Niemal wszyscy noszą okulary, jak ojciec w młodości mają burze loków.
Podczas polskiej prezydencji Tombińskiemu pracy przybyło, bo Polska kierowała posiedzeniami ministrów w radzie Unii oraz negocjowała w jej imieniu z Parlamentem Europejskim. Tombiński przez ponad pół roku nie uczestniczył w życiu domu. – Okazało się, że to możliwe, że dom dalej funkcjonuje. To było straszne odkrycie – wyznaje żona ambasadora. Kiedy Tombiński drugi dzień z rzędu pojawił się w domu przed siódmą, któryś z synów zapytał: Co tu robisz, przecież byłeś już wczoraj. – Musiałem odbudować swoją pozycję i dopominać się, by mi przydzielili jakąś rolę – mówi Tombiński. Poza pracą swoje życie w całości podporządkował rodzinie.
Nie ma mowy o jakimś tenisie czy golfie z innymi ambasadorami, rzadko spotyka się z przyjaciółmi. Jeśli zajęcia weekendowe, to tylko razem w gronie rodziny, jak np. wspólny bieg z synami w półmaratonie brukselskim. – W weekend robię czasem kilkadziesiąt kilometrów, rozwożąc dzieci na różne zawody pływackie, piłkarskie czy urodziny. Do tego dochodzi w sobotę szkoła polska – mówi dyplomata. Dzieci od początku kariery taty zostały odseparowane od jego pracy. Nie chodzą na imprezy dyplomatyczne, mają nawet zakaz przebywania w reprezentacyjnej części domu. Tylko raz, przy okazji wizyty w Paryżu prezydenta Lecha Wałęsy, złamali zasadę i przyprowadzili dzieci do ambasady.
Kontakt z ludźmi dyplomacji, kultury czy intelektualistami może być bardzo inspirujący, ale Tombińscy nie chcą wychowywać frustratów. Nie wiadomo przecież, jak im się w życiu powiedzie. By nie przyzwyczajać ich do luksusów (w MSZ trzeba się zawsze liczyć z nagłym powrotem do Warszawy, a tam warunki mieszkaniowe byłyby znacznie gorsze), Tombińska tak rozdzieliła pokoje w brukselskiej willi, by dzieci spały po troje, minimum dwoje, choć pokoi wystarczyłoby dla każdego. Zawsze posyłają je też do zwykłych rejonowych szkół. W Brukseli większość młodych Tombińskich chodzi do jezuickiego kolegium Saint-Michel, uważanego za najlepszą szkołę frankofońską.
Byt rodziny
Tombińscy nie ukrywają, że wyjazd na Ukrainę poprawi ich sytuację materialną. – Po raz pierwszy nie będę musiała liczyć od pierwszego do pierwszego – mówi żona ambasadora. Unia dba o dyplomatów z dziećmi: będą dostawać dodatki na każde dziecko, nawet na koszty związane ze studiami najstarszych poza Kijowem. W polskim systemie Tombiński nie dostaje dodatków na dzieci, a podatki płaci w przedziale dla najbogatszych. Jednocześnie, gdyby żyli w Polsce, po podzieleniu dochodów na członków rodziny kwalifikowaliby się do pomocy społecznej. – Od 17 lat nie byliśmy na wakacjach, na których żona nie musiałaby sama gotować – mówi Tombiński.
Razem z żoną angażują się w poprawę sytuacji rodzin wielodzietnych w Polsce. Drażni ich, że problem wielodzietności rozpatruje się tylko w kontekście ludzi żyjących z zasiłków, czyli problemu, a nie korzyści społecznej. Mają też dosyć oskarżeń, że są pasożytami. – Nigdy nie byłam ani na urlopie macierzyńskim, ani wychowawczym, bo jako żona ambasadora miałam zakaz pracy. Więc nie jestem ciężarem dla państwa polskiego. – Wychowujemy dzieci, które będą się do systemu dokładać, a nie z niego korzystać – dodaje Tombiński. Dobrze się uczą, znają języki i raczej nie będą mieć problemów ze znalezieniem pracy.
Religia odgrywa u Tombińskich ogromne znaczenie. – My się z tym nie obnosimy, nie prowadzimy krucjaty, ale też nie ukrywamy, że to bardzo ważna część naszego życia – mówi ambasador. W Brukseli raz w miesiącu organizował poranne modlitwy dla dyplomatów i urzędników unijnych instytucji, dla których religia jest równie ważna. Na unijnych posiedzeniach zdarzało mu się bronić prorodzinnej polityki i wyznawanego światopoglądu, ale – jak sam dodaje – „zawsze w granicach instrukcji rządowych”. Np. w debacie nad tym, czy wprowadzić unijny zakaz stron internetowych z pornografią dziecięcą. – Skoro wiemy, że to złe, nie szukajmy argumentów, że jest inaczej – mówi Tombiński.
Dla jego żony, krakowianki z doktoratem i ambicjami zawodowymi, decyzja o rezygnacji z pracy była trudna. – Od liceum uważałam się za feministkę i rozumiem kobiety, które chcą robić karierę zawodową – mówi Tombińska. – Ale w świecie, w którym rola matki jest niesłychanie zdeprecjonowana, trudniej podjąć decyzję, by zrezygnować z pracy zawodowej dla bycia matką. Nie przepada za dyplomatycznymi przyjęciami: – Złapałam się na tym, że czasem bolą mnie mięśnie twarzy od uśmiechów. Koniecznie trzeba wcześniej zdjąć pierścionki, bo inaczej bolą palce po tylu powitaniach.
Zadania na Ukrainę
Podczas prezydencji zajmowała się promocją Polski. Postawiła sobie za cel, by uświadomić Europejczykom, że Marie Curie była Polką i miała drugi człon nazwiska. Z komisarzem Januszem Lewandowskim doprowadziła do zmiany nazwy unijnego programu dla naukowców z „Marie Curie” na „Marie Curie-Skłodowska”, zorganizowała też kilkanaście wystaw i odczytów. Wciąż ma zawodowe ambicje, myśli o pisaniu, ale jeszcze nie nadszedł na to czas. Teraz ogromnie ekscytuje ją wyjazd do Kijowa. – Zawsze uważałam, że droga do zmiany Rosji wiedzie przez Ukrainę. Teraz mam szansę, by wtrącić moje trzy grosze, by powalczyć o duszę Ukrainy – mówi.
Nawet ona do końca nie wierzyła, że Ashton wybierze Polaka na ambasadora w Kijowie. – Wielu państwom mogło to przeszkadzać – mówi Tombińska. Zwłaszcza że Kijów to druga po Moskwie najważniejsza ambasada Unii na Wschodzie, jeśli nie najważniejsza, bo Bruksela ma tu więcej narzędzi wpływu: politykę sąsiedzką, handlową czy wizową. – Jak słyszę czasem opinie o Ukrainie, to mam wrażenie, że to o Polsce 20 lat temu. Wierzę, że Ukrainę można doprowadzić do stanu, gdzie dziś jest Polska – mówi Tombiński. Cieszy się z nowego wyzwania, a na Ukrainie będzie mógł sprawdzić w działaniu wszystko to, co pomagał budować w Brukseli – europejską służbę dyplomatyczną oraz politykę wschodnią UE, a zwłaszcza Partnerstwo Wschodnie, którego był jednym z inicjatorów.
Wciąż nie wiadomo, co stanie się z umową stowarzyszeniową Ukrainy z Unią – Bruksela wstrzymała jej podpisanie w związku z uwięzieniem byłej premier Julii Tymoszenko. Tombiński uczestniczył od początku do końca w negocjacjach tej umowy i dokładnie wie, jakie stanowisko w sprawie Ukrainy i jej europejskich aspiracji mają poszczególne kraje Unii. Atutem będzie też to, że jest dyplomatą z ważnego dla Ukrainy kraju, a nie anonimowym urzędnikiem Komisji Europejskiej. Eurokratom na dyplomatycznych stanowiskach trudno się przebić i zdobyć silną pozycję w kraju przyjmującym, czego doświadczał Portugalczyk, poprzednik Polaka w Kijowie.
Za swój największy sukces w Brukseli Tombiński uznaje wkład we wzmocnienie pozycji Polski. Kiedy przyjechał do Brukseli na początku 2007 r. z nadania minister Anny Fotygi i prezydenta Lecha Kaczyńskiego, miał duże trudności, by doprosić się o spotkania. – Jak choć jeden kraj nas w czymś popierał, to już był sukces. Dziś mamy wspólne inicjatywy z Niemcami i Francuzami, gramy na znacznie szerszej szachownicy niż pięć lat temu – mówi ambasador. – Udało nam się wprowadzić stały element do polityki europejskiej, Partnerstwo Wschodnie, a także znacznie wpłynąć na zapisy paktu fiskalnego.
Dzieci jak puzzle
Na początku zdarzyło się nawet, że ambasador Niemiec wyłączył Tombińskiemu mikrofon, by skrócić jego wypowiedź o rosyjskim embargu na polskie mięso. Z powodu embarga Polska przez miesiące blokowała rozpoczęcie negocjacji umowy partnerskiej Unii z Rosją, ku niezadowoleniu wielu państw.
Tombiński nie zmienił zdania, że mieliśmy rację, bo żaden inny kraj nie pozwoliłby sobie na takie traktowanie. – Dziś już nikt nie wyłącza mi mikrofonu, ale to mnie nauczyło, że nie należy ulegać presji – mówi. Przyznaje, że w Brukseli stał się bardziej asertywny, nawet dzieci zauważyły, że częściej mówi „nie”. – Ale tu wszyscy tak się zachowują, bronią interesów narodowych.
Do dziś w Brukseli wspomina się wypowiedź premiera Kaczyńskiego, który w trakcie negocjacji nowego systemu głosowania w traktacie lizbońskim użył argumentu strat ludnościowych, poniesionych przez Polskę w czasie II wojny światowej. Tombiński był wtedy ambasadorem. Nigdy nie dał się jednak wciągnąć w publiczną krytykę ówczesnych władz Polski. Na jednym ze spotkań z ekspertami think tanków, w odpowiedzi na ironiczną uwagę na temat Kaczyńskiego, powiedział, że jest ambasadorem Polski, reprezentuje więc także jej premiera. – Zyskał sobie ich szacunek – mówi osoba, która rozmawiała z uczestnikami tamtego spotkania.
W Brukseli trudno znaleźć kogoś krytycznego wobec Tombińskiego i jego dorobku. Dziennikarze narzekają, że bardzo mało się z nimi spotykał, a rodacy, którym nie udało się dostać na stanowiska w Unii, że za mało za nimi lobbował. Jego samego – jak zdradza osoba z otoczenia ambasadora – martwi tymczasem spadek „impetu europejskiego” w Polsce po zakończeniu prezydencji. Za pewną porażkę uważa nieobecność premiera Donalda Tuska na czerwcowym spotkaniu liderów Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch, gdzie przygotowano grunt pod ostatni szczyt całej Unii.
Z wyjazdu na Ukrainę nie cieszą się tylko dzieci, bo smutno rozstać się z kolegami. Dla Tombińskich najtrudniejsze będzie rozstanie po raz pierwszy z dwójką najstarszych synów. 23-letni Aleksander kończy właśnie studia prawnicze i niebawem rozpocznie pracę albo będzie robił doktorat. Młodszy o kilka lat Tadeusz pozostanie w Brukseli, by nie przerywać prestiżowych studiów inżynieryjnych. – Dla mnie to bardzo bolesne, bo emocje towarzyszące pierwszym dzieciom są wyjątkowe – mówi ojciec. – Ja się tego rozstania nie boję, ale go po prostu nie chcę – dodaje matka. – Z moimi dziećmi jest jak z puzzlami. Jak jednego brakuje, to nie wiadomo od razu którego, ale czuć, że brakuje.
Autorka jest korespondentką PAP w Brukseli.