Można zapewne powiedzieć, że ogrom przedsięwzięcia, którego uczestników policzyć się po prostu nie da. Niektórzy mówią, że w tym roku zjechało pół miliona młodych, ale i nieco bardziej zaawansowanych wiekiem, inni – że 600 tys., ale może było ich 700 tys. Sobotnim popołudniem korek samochodów ciągnących na ostatni koncert był tak samo długi jak wówczas, gdy festiwal się zaczynał. Te ostatnie trzy, cztery kilometry wielu „przejeżdża” już tylko pchając samochody, by nieco benzyny oszczędzić i zmniejszyć koszt dotarcia na festiwal.
Widoki dawno w Polsce niewidziane. Wzdłuż polnej, biegnącej przez las i zagajniki drogi (świeżo utwardzony spory kawałek to zasługa wizyty prezydentów Polski i Niemiec, dla których nieco wygodniejszy dojazd przygotowano – i dobrze, przyda się na przyszły rok), na polanach co krok parkingi wypełnione samochodami i przyklejonymi do nich namiotami tak gęsto, że zdawałoby się szpilki się nie wciśnie. A po kilku godzinach okazuje się, że jeszcze ich przybyło i wjeżdżają następne. Jakiś cud? Można też mówić o wrażeniu, jakie robi sprawność organizacyjna całego przedsięwzięcia. Niezliczone koncerty, różnego rodzaju warsztaty artystyczne czy spotkania w Akademii Sztuk Przepięknych (której miałam przyjemność być jednym z tegorocznych gości) rozpoczynają się z nadzwyczajną punktualnością, chociaż wydawałoby się, że takie mrowie imprez jest nie do opanowania, że gdzieś coś musi się posypać. Ale się nie sypie.
Największe wrażenie robi jednak to, że wchodząc na Przystanek Woodstock wchodzi się do przedziwnej enklawy ludzi zadowolonych, a nawet szczęśliwych.