DEBATA: Po zakończeniu olimpiady w Londynie rozpoczynamy dyskusję: czy w polskim sporcie dzieje się dobrze? Czego mu brakuje? Pieniędzy? Infrastruktury? Oddanych sprawie trenerów? Większego zmotywowania zawodników? A może czegoś zupełnie innego? Zachęcamy Państwa do dyskusji na forum!>>
***
Są kibice, którzy dzień zaczynali i kończyli od rzutu oka na klasyfikację medalową igrzysk, więc pozycja Polski – pod koniec trzeciej dziesiątki – pewnie przyprawia ich o kłucie w sercu. W porównaniu z poprzednim igrzyskami, w Pekinie i Atenach, stan posiadania został utrzymany, spadła natomiast jakość medali. Tylko dwa złote (najgorzej od Seulu, w 1988 roku) spowodowały osunięcie się w tabeli. Rzuca się również w oczy wyraźna przewaga brązowych (6). Plus jest taki, że każdy medal zdobywał kto inny, nie było żadnego multimedalisty, jak Robert Korzeniowski w Sydney czy Otylia Jędrzejczak w Atenach.
Jeśli po Londynie można odczuwać niedosyt, to przede wszystkim dlatego, że więcej mieliśmy zawiedzonych nadziei, niż skoków na podium z drugiego szeregu. Za przyjemne zaskoczenia można uznać tylko srebro Sylwii Bogackiej w strzelaniu z pistoletu pneumatycznego oraz brąz Bartłomieja Bonka w podnoszeniu ciężarów, który skorzystał z nieobecności jednych faworytów i niemocy innych. Pozostali medaliści to członkowie ścisłej światowej czołówki w swoich konkurencjach, sportowcy doświadczeni i zaprawieni w bojach, znający smak podium na najbardziej prestiżowych imprezach. Oczywiście pojęcie faworyta jest w sporcie względne, ale trudno inaczej niż wielkim rozczarowaniem nazwać występy sztangisty Marcina Dołęgi czy kajakarzy: Piotra Siemionowskiego i Marty Walczykiewicz (choć ona, w odróżnieniu od kolegi po fachu, zakwalifikowała się do finału sprintu). Zawiedli kolejny już raz na igrzyskach siatkarze, na pewno więcej można sobie było obiecywać po występie Agnieszki Radwańskiej, floretowej drużyny pań oraz Sylwii Gruchały indywidualnie, pływaka Konrada Czerniaka, kilku wioślarskich osad i kilkorga lekkoatletów.
Tak jak za każdym polskim medalem kryła się historia chwytająca za serce (albo przynajmniej opowieść z morałem), tak nie ma jednej i prostej odpowiedzi na pytanie o przyczynę porażek. Ci, którzy o podium albo o strefę medalową się otarli byli przecież dobrze do igrzysk przygotowani, ale w tym najważniejszym starcie zabrakło im jednego z detali, które składają się potem na sukces: koncentracji, siły, zdrowia, odporności psychicznej, odrobiny szczęścia. A niekiedy wszystko było, tylko - jak to w sporcie - rywale okazali się lepsi. Co mogło irytować, to sposób, w jaki nieoczekiwani przegrani tłumaczyli wpadkę: nie wiem, nie rozumiem, w głowie mi się nie mieści. Więc albo nie potrafili przyznać się do błędu, albo nie stać ich na refleksję nad własnym występem, co dalszej karierze nienajlepiej wróży.
Nawet gdyby te kilka czwartych miejsc zamienić na medale, dodać brąz dla judoki Pawła Zagrodnika, skrzywdzonego decyzją sędziów, to czy lepszy medalowy bilans świadczyłby o tym, że w polskim sporcie dzieje się dobrze? Dzieje się właściwie podobnie od lat: na poziomie szkolenia centralnego jest jeszcze "jak cię mogę", ale im niżej, tym gorzej. Brakuje dobrego dla sportu klimatu, pieniędzy, infrastruktury, dobrze opłacanych i oddanych sprawie trenerów, kuleje system zarządzania talentami (sposób funkcjonowania szkół mistrzostwa sportowego to temat na osobną opowieść). Raz na jakiś czas trafią się perełki, ale wiele przepada, na czym cierpi potem poziom wewnętrznej, krajowej rywalizacji. Nic się nie dzieje bez przyczyny – może gdyby nasi mistrzowie mocniej czuli na co dzień oddech konkurencji na plecach, to i w chwili próby na igrzyskach wypadaliby lepiej.
Reformę trzeba by więc zacząć od dołu, a tymczasem wzrok zarządzających polskich sportem urzędników nie sięga poza czubek piramidy. Ostatni przykład to Klub Polska-Londyn 2012, skupiający elitę naszych sportowców – medalistów mistrzostw świata w olimpijskich konkurencjach. Skład klubu się zmieniał, w ostatniej fazie przed igrzyskami liczył 28 członków - w praktyce mogli realizować każdą związaną z przygotowaniami zachciankę, o ile tylko nie została uznana za wziętą z sufitu. Oprócz tych indywidualnych programów były również indywidualne ścieżki finansowania (dla 98 zawodników). Członkowie klubu zdobyli osiem medali, objęci finansowaniem w ramach ścieżki – żadnego. Medale Bogackiej i Bonka zrodziły się z dala od systemu.
W gruncie rzeczy klub niewiele zmienił, bo najlepiej rokujący wcześniej też nie mogli narzekać na brak środków. Budżety poszczególnych federacji są bowiem ściśle powiązane z wynikami zrzeszonych w nich sportowców na najważniejszych mistrzowskich imprezach, więc prezesi o swoje gwiazdy dbali. Powołanie klubu odcięło za to działaczy od możliwości swobodnego dysponowania budżetami. O tym, ile i na co dostanie zawodnik objęty programem lub ścieżką decydowali urzędnicy z ministerstwa sportu. Działacze narzekali, że dysproporcja w podziale pieniędzy kłuje w oczy i powoduje w środowisku podziały. Ministerstwo odpowiadało: sportowe związki to gniazda marnotrawstwa; my dajemy, my kontrolujemy. Model finansowania wywrócono więc do góry nogami, a medali ile było, tyle jest.
Żniwa na igrzyskach jak zwykle urządzają sobie giganci – do USA, Chin i Rosji dołączyła ogarnięta poczuciem misji Wielka Brytania. Wielcy – od Niemiec, Francji, przez Koreę Południową, aż do Australii i Japonii (wciąż często na podium w Londynie obecnych, choć stosunkowo rzadko zwycięskich) trzymają się mocno. Miejsca dla innych jest coraz mniej. Kto chce być podczas igrzysk zauważalny, do specjalistów przez siebie wychowanych może dołożyć importowanych (jak Kazachstan, dla którego dwa złote medale zdobyły pochodzące z Chin sztangistki), albo po prostu liczy na specjalizację – nie tylko tak oczywistą, jak jamajska w sprintach. Węgrzy 6 z 17 medali zdobyli w kajakarstwie, Nowa Zelandia – 5 z 13 w wioślarstwie, Iran – 6 z 12 w zapasach.
My jeszcze długo nie będziemy drugą Holandią, gdzie zamiłowanie do aktywnego spędzania czasu przekłada się kolejny raz na chwile chwały na igrzyskach (tym razem aż 20 krążków w 10 dyscyplinach). Pozostaje nam, jak do tej pory, liczyć na szczęśliwy zbieg wszystkich okoliczności składających się na ukształtowanie mistrza. O specjalności się u nas nie dba – nie od dziś wiadomo, że mogły się taką stać lekkoatletyczne konkurencje rzutowe. Zawsze jednak można się zadowolić tym, co jest, czyli medalami Tomasza Majewskiego i Anity Włodarczyk, zamiast drążyć, czy treningowa prowizorka nie przeszkodziła w uzyskaniu lepszego wyniku Piotrowi Małachowskiemu, Pawłowi Fajdkowi i Żanecie Glanc.
Każda dyskusja o medalowych możliwościach poszczególnych krajów zaczyna się więc od pieniędzy i sensownego pomysłu na ich wydawanie. Skoro więc na igrzyskach już od dawna nie liczy się być, ale mieć, to może warto zaostrzyć wewnętrzne kryteria udziału w nich, eliminując olimpijskich turystów, czyli zawodników, których szanse na udział w ścisłym finale, o medalu nie wspominając, są zerowe. Można też zacząć od zasiania świadomości, że nabycie statusu reprezentanta kraju nie oznacza automatycznie prawa do mówienia: daj, daj, daj. Może trzeba nawet brutalnie oddzielić te dyscypliny i konkurencje, w których mamy szanse mierzyć się ze światem, od tych, gdzie rywale są poza zasięgiem. I jak komuś marzy się ścigać w sprintach z Jamajczykami albo na średnich i długich dystansach z Afrykanami, to niech się w takie kosztowne hobby bawi, ale na własny koszt.
***
DEBATA: Po zakończeniu olimpiady w Londynie rozpoczynamy dyskusję: czy w polskim sporcie dzieje się dobrze? Czego mu brakuje? Pieniędzy? Infrastruktury? Oddanych sprawie trenerów? Większego zmotywowania zawodników? A może czegoś zupełnie innego? Zachęcamy Państwa do dyskusji na forum!>>