Zarzewiem sporów, co jeszcze wolno, czego już nie, stał się incydent z wybuczeniem Tuska i Komorowskiego na cmentarzu podczas obchodów rocznicy powstania warszawskiego. Pojawił się kac moralny, że jednak nie wypada, że to cmentarz, że skrytykował to zachowanie powstaniec gen. Zbigniew Ścibor-Rylski. Poczucie dyskomfortu próbowano różnie łagodzić, a to przez wykazanie, że krytyka nieudolnej władzy jest dopuszczalna wszędzie tam, gdzie władza się pokazuje, a to przez dowodzenie, że weteran powstania jest zarejestrowany jako współpracownik dawnej bezpieki. A to wreszcie, że ludziom nerwy puszczają, bo są przecież oszukiwani, okradani i źle rządzeni, trzeba ich zrozumieć.
Drugim wydarzeniem wprawiającym prawicę w konfuzję był proces rosyjskiego zespołu Pussy Riot. Niby dziewczęta występowały przeciwko znienawidzonemu Putinowi, ale robiły to z użyciem wulgarnych słów i do tego w cerkwi, a więc obrażały uczucia religijne. Jeszcze do tego Pussy Riot, choć opozycyjne, występowały z pozycji feministycznych, lewackich, jak by to powiedzieli nasi niepokorni publicyści – mainstreamowych. „Medialny mainstream tworzy wokół lewicowo-liberalnych agresorów nastrój akceptacji, a wokół broniących się przed ich agresją – nastrój potępienia” – napisał publicysta „Rzeczpospolitej”. Pojawił się w tym artykule wręcz żal, że sytuacja nie jest równoważna, bo ateiści łatwo mogą urazić wierzących, ale jak urazić liberalnego ateistę, skoro on żadnych świętości nie uznaje?
Dziewczynom z Pussy Riot nie pomogło zatem, że wydały wojnę Putinowi, gdyż wiadomo, że wzorcowa, antykomunistyczna opozycja przeciwko władcy Rosji występuje głównie w Polsce, jeśli nie wyłącznie. I tak zwyciężyło w końcu jednoznaczne potępienie rosyjskich performerek, co oznaczało w istocie, że Putina można atakować w Rosji tylko na koncesjonowany w Polsce sposób.