Przywrócenie finansowania ochrony zdrowia bezpośrednio z budżetu państwa, praktyczna likwidacja reformy oświatowej i emerytalnej to powrót do lat 90. A zwiększanie roli państwa i stopnia centralizacji decyzji oznacza odwrót jeszcze głębszy, bo zahacza o czasy PRL. Dotowane z budżetu „kasy mieszkaniowe”, bony dla najuboższych, zwolnienie części emerytur z opodatkowania, nowe ulgi „prorodzinne” i dla inwestujących przedsiębiorców, a także likwidacja reformy emerytalnej „67” i „tworzenie miejsc pracy” oznaczałyby wielkie wydatki z państwowej kasy.
Dochody mają zaś przynieść objęcie podatkiem VAT całej działalności gospodarczej (właściwie nierealne) i nałożenie podatku obrotowego na banki i sieci handlowe, co wzbudziłoby sprzeciw UE (jak w przypadku Węgier za rządów Orbána) i skutkowało podrożeniem kredytów hipotecznych oraz wzrostem cen w hipermarketach. A i tak nie wystarczyłoby na sfinansowanie ambitnych „prospołecznych” koncepcji PiS.
Prawo i Sprawiedliwość chce państwa socjalnego, takiego jak w Europie Zachodniej 40 lat temu, na które już dzisiaj nikogo nie stać, nawet bogatych Niemców. Do tego ten zapach ideologii: finansowane powinno być dziedzictwo narodowe, w szkole natomiast zlikwidowano by swobodę programową na rzecz prawdy lansowanej przez państwo na lekcjach historii, języka polskiego i religii. A w sferze bezpieczeństwa żelazne pomysły, czyli zaostrzenie kar i konfiskata mienia.
I chociaż w wystąpieniu Kaczyńskiego zdarzały się wątki warte przemyślenia – zresztą ani nowe, ani oryginalne – np. likwidacja gimnazjów czy uproszczenie procedur podatkowych, to całość sprawiała wrażenie jakiejś zasadniczej „cofki” do stanu sprzed wielu lat, dobrze przecież znanego i wówczas bardzo krytykowanego.