Od końca sierpnia po cichu i bez fanfar przy polskich drogach stawia się po 15 fotoradarów tygodniowo. Tak będzie jeszcze przez trzy najbliższe miesiące. Aż będzie ich 300 i wszystkie zostaną połączone w system zwany Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (CANARD), po francusku – kaczka. Według szacunków, zarejestruje on 20–25 tys. kierowców dziennie. Zdaniem twórców CANARD jest to najlepszy sposób na walkę z notorycznym przekraczaniem dozwolonej prędkości. Według przeciwników, pewne jest jedynie to, że budżet zarobi na nim grube miliony. – Większość fotoradarów ustawiana jest tam, gdzie ludzie jeżdżą szybko. A powinny stanąć tam, gdzie kierowcy jeżdżą niebezpiecznie – mówi Jarosław Teterycz, ekspert w zakresie urządzeń do pomiaru prędkości. Promotorzy systemu zdają się nie dostrzegać tej subtelnej różnicy.
Wypadek po polsku
O tym, że jazda po polskich drogach to horror, nikogo nie trzeba przekonywać. Wystarczy się przejechać. A komu mało, niech poczyta statystyki. Statystycznie w wypadkach drogowych każdego dnia ginie 11 osób. W zeszłym roku policja odnotowała 682 zabójstwa; w tym samym roku na drogach zginęło 4189 osób.
Rządowe agendy już 12 lat temu wydały walkę śmierci na drodze. Śmierć się tym specjalnie nie przejęła. Zapisanych w programach efektów nie ma. I trudno ich oczekiwać, skoro budowa autostrad, obwodnic, dróg szybkiego ruchu i bezkolizyjnych skrzyżowań opóźnia się, a sztandarowy program poprawy bezpieczeństwa GAMBIT 2007–2013 sfinansowany został w 14 proc.
Na demona polskich dróg kreowany jest typowy polski kierowca (zły) i rozwijana przez niego prędkość (zawsze za duża).