We wtorek 4 września około godz. 11, dokładnie na miesiąc przed 68 urodzinami, Szaniawski spadł w przepaść, schodząc z tatrzańskiej Świnicy. Jakiś turysta widział wypadek, zadzwonił po pomoc. Była mgła, toprowcy mieli kłopot ze startem helikoptera. Reanimowali go jeszcze przez godzinę, bezskutecznie. Józef Szaniawski zmarł na miejscu, przyczyną śmierci był upadek z dużej wysokości.
Kontrowersyjny
Taką szczegółową wersję wydarzeń podaje Filip Frąckowiak, syn Szaniawskiego (politolog, do niedawna dziennikarz telewizyjny, a teraz student wydziału aktorskiego), który wziął na siebie kontakty z mediami po śmierci ojca. Jakieś 20 minut przed śmiercią ojciec dzwonił do syna ze Świnicy – dumny, że wszedł na szczyt jako pierwszy tego dnia. Dzień wcześniej dzwonił do Marii Nurowskiej (pisarki, która mieszka w górach) – dobrze się znali od 10 lat, chciał ją odwiedzić, pogadać.
– Ale ja akurat wybierałam się do Warszawy – opowiada Nurowska. – Umówiliśmy się na spotkanie po górskiej wyprawie Józka.
I syn, i pisarka mówią, że Szaniawski umiał chodzić po górach, pięknie o nich opowiadał. Prawicowe media internetowe natychmiast napisały, że to śmierć tajemnicza, być może nawet polityczna zemsta służb specjalnych. Przecież do Polski zbliża się kryzys i rządzącym mogło zależeć na uciszeniu niepokornego dziennikarza, który miał swoje zdanie choćby w sprawie smoleńskiej. Przeciwko tej spiskowej wersji zaprotestował Filip, ale nic nie wskórał.
– Miałem świadomość, że nie zdołam opanować wrzawy – przyznaje. – Zawsze, gdy ginie ktoś o tak zdecydowanych poglądach politycznych jak mój ojciec, sprawy zaczynają żyć własnym życiem.
– Józek od zawsze był postacią, delikatnie mówiąc, kontrowersyjną, na pewno tragiczną – przekonują znajomi Szaniawskiego, też dziennikarze (niewielu chce wypowiadać się pod nazwiskiem).