Idąc pod prąd tendencji, Krzysztof Kieślowski powtarzał, że naprawianie świata należy zacząć od porannego wyczyszczenia butów. Jakież to niepolskie. W Polsce naprawianie musi się zacząć od wielkiego wybuchu. Potem się zobaczy. Czyste buty to metafora. Ale jeden z amerykańskich konglomeratów medycznych potraktował ją niemal dosłownie. Reformę zaczął od mycia rąk przez lekarzy i pielęgniarki. Kto wchodzi do sali chorych, musi na minutę stanąć przy umywalce. Jak nie stanie, włącza się alarm uruchomiony przez komputer monitorujący ruch oczipowanego personelu. Skutek: dużo mniej powikłań szpitalnych i paroprocentowa (!) oszczędność na kosztach hospitalizacji.
W Polsce 1 proc. kosztów hospitalizacji to kilkaset milionów. Ale kogo może taka reforma kręcić? Ustawą rząd mycia rąk nie wprowadzi. Premier nie zrobi w tej sprawie konferencji prasowej. Wojny ideologicznej o mycie rąk się nie stoczy. Nawet o. Rydzyk nie zwoła stutysięcznego marszu w obronie brudnych rąk.
Gdy idzie o rzeczy niezwykłe – cud, szarżę, wojnę, powstanie albo wielką reformę – to proszę: my, Polacy, zawsze jesteśmy gotowi. Gdyby źródłem problemu był tylko nasz narodowy charakter, można by go krok po kroku zmieniać. Niestety, sprawa jest poważniejsza. Jej korzenie tkwią w sile historii najnowszej, w zaniku adrenaliny i w nieuctwie.
Pogoń za wielkością
Ostatnie cztery dekady tak się poukładały, że w świadomości dominującej części klasy politycznej kult Niepodległej zrósł się z kultem Reform. Wielkich Reform! W PRL ci, których coś poza własnym nosem obchodziło, podzielili się na dwie grupy: Niepodległościowców i Reformatorów. W jakimś stopniu było to kolejne wcielenie XIX-wiecznego sporu romantyków z pozytywistami. Ale też coś więcej.
W PRL niepodległościowcy się nie angażowali.