To, że Tusk ma kilkadziesiąt tysięcy maszerujących wrogów (albo i więcej), nie jest specjalną sensacją, gdyż wiadomo, że ma ich co najmniej kilka milionów. Tylu, ilu wyborców ma Jarosław Kaczyński. Asymetria wynika z tego, że zwolennicy Platformy i Tuska nie urządzają demonstracji, bo w normalnych demokracjach wiece poparcia dla władzy raczej się nie zdarzają. Z dwoma wyjątkami w ostatnich latach: pierwszy to wiec poparcia dla rządu Kaczyńskiego w czasie IV RP, a drugi to niedawna manifestacja wspierająca premiera Viktora Orbána w Budapeszcie, zresztą z udziałem polskiej prawicy.
W zdrowych systemach protestuje opozycja, a zwolennicy panującego układu głosują w wyborach albo uczestniczą w sondażach. W ostatnich dniach ukazał się jeden z nich, z którego wynikało, że gdyby wybory prezydenckie odbywały się dzisiaj, to Bronisław Komorowski zebrałby 38 proc. głosów, a Jarosław Kaczyński – 15 proc. To najkrótszy komentarz do patriotycznych uniesień i postulatów w obronie godności, ginącej demokracji, wolnego słowa i praw pracowniczych. To są hasła jednej Polski. Ta druga najwyraźniej nie czuje się dławiona, inwigilowana, zdradzana i zniewalana.
Jak na pikniku
Prawica wynajęła Warszawę na swój partyjny event, tak jak wynajmuje się salę na imprezę. Poza Królewskim Traktem, którędy przechodził marsz, toczyło się zwykłe życie, ludzie spacerowali, siedzieli w kawiarnianych ogródkach. Co trochę dziwne, ta największa demonstracja dwóch dekad była tyleż spokojna, ile bez iskry. Poza momentami wzmożenia, podczas przemówień, miało się wrażenie bardziej pikniku niż podniosłego ideowo protestu. Nijak się to nie miało choćby do temperatury ostatnich manifestacji w Grecji czy Hiszpanii. Widać też było, że to zlepek kilku grup idących z trochę innymi emocjami, wzajemnymi urazami, niby razem, ale też osobno.