Kraj

Czy ktoś mnie jeszcze lubi?

Sondaż po exposé premiera

W jakimś sensie Donald Tusk padł ofiarą swojego sukcesu, dwukrotnego z rzędu zwycięstwa w wyborach. To był w polskiej demokracji eksperyment, wcześniej niećwiczony. W jakimś sensie Donald Tusk padł ofiarą swojego sukcesu, dwukrotnego z rzędu zwycięstwa w wyborach. To był w polskiej demokracji eksperyment, wcześniej niećwiczony. David Toase, Leszek Zych / Getty Images/Flash Press Media
Po tzw. drugim exposé premiera na czoło sondaży wróciła PO. Ale wyprzedziła PiS tylko o jeden punkt procentowy – wynika z badania TNS Polska wykonanego specjalnie dla POLITYKI. To krytyczny moment dla Tuska i jego partii.
Tusk nie ma wsparcia ze strony ministrów, którzy powinni mu pomagać w reprezentowaniu rządu, w rzecznikowaniu, w opowiadaniu projektów.Adam Chełstowski/Forum Tusk nie ma wsparcia ze strony ministrów, którzy powinni mu pomagać w reprezentowaniu rządu, w rzecznikowaniu, w opowiadaniu projektów.
Polityka
Polityka
Polityka

Sondaż dla POLITYKI był robiony w dniach 13–14 października przez tę samą pracownię i w takim samym standardzie jak badanie dla telewizyjnych „Wiadomości” w piątek, czyli w dzień wygłaszania exposé przez Tuska – a w tamtym badaniu jeszcze kilkupunktową przewagę miał PiS. Było chyba jednak jeszcze za wcześnie, treści wystąpienia premiera nie dotarły szerzej do odbiorców. W następne dwa weekendowe dni pojawiły się bardziej wyważone komentarze, co w badaniu sondażowym dało mały efekt wzrostowy, nie wiadomo na ile trwały. Wygląda na to, że Tusk odrobił stratę, ale cała reszta przed nim.

Zaufanie wydaje się bardzo warunkowe. Sama ocena exposé, mówiąc oględnie, nie jest rewelacyjna. Tylko 10 proc. respondentów uznało, że Tusk przedstawił dobry i realistyczny program, to ta najwierniejsza gwardia Platformy, a aż 30 proc. wybrało odpowiedź: „premier mnie nie przekonał, ale i tak wolę ten rząd od władzy PiS, która nie jest dla mnie alternatywą”. Tyle samo, bo 30 proc., po exposé jest przekonane, że „Tusk i jego rząd powinni jak najszybciej podać się do dymisji”, a 9 proc. uważa, że Tusk w przemówieniu „zawiódł ich oczekiwania”. Sumując głosy ogólnie za i ogólnie przeciw, widać, że exposé znalazło tyleż przeciwników co zwolenników (nawet z niewielką przewagą tych pierwszych), przy czym łagodni recenzenci nowego programu rządu i tak w większości nie są przekonani, tyle że nie widzą dla Tuska alternatywy. Bez wątpienia mamy więc do czynienia z momentem dla Platformy bardzo ważnym, kiedy kształtuje się nowy stan równowagi. Jeśli Platforma nie utrzyma aktywności, może spaść trwale na drugie miejsce.

Groźne siodełko

Zajrzyjmy najpierw do samego przemówienia premiera w Sejmie. W wielotygodniowych spekulacjach przed tym wystąpieniem dominowało przekonanie, że szef rządu może obiecać co najwyżej „pot i łzy”, czyli jakiś pakiet redukcji wydatków umożliwiający przetrwanie ciężkiego 2013 r. Tymczasem zdziwienie: Donald Tusk przedstawił plan, jak do 2022 r. wpompować w gospodarkę 700, a może nawet 800 mld zł, nie powiększając jednocześnie deficytu finansów publicznych. Nic dziwnego, że natychmiast w kuluarach sejmowych zyskał złośliwy przydomek Donald Copperfield, od nazwiska słynnego iluzjonisty. Faktycznie, te dziesiątki miliardów, którymi sypał z trybuny, to nie są w większości żadne nowe pieniądze. 300 mld zł mamy mieć z Unii w nowej perspektywie budżetowej na lata 2014–20 i rząd twardo zapewnia, że wielkość tej sumy nie jest zagrożona. (O tym, czy ma rację, dowiemy się już w listopadzie). Kolejne 100 mld zł, które w latach 2014–22 mają zostać przeznaczone na modernizację armii, to nic innego, jak zsumowane 1,95 proc. PKB, które zobowiązaliśmy się wydawać na wojsko, gdy wstępowaliśmy do NATO. Nawet gdyby premier nie wygłaszał swojego drugiego exposé, też trzeba by te pieniądze wydać, są zapisane w budżecie. Podobnie z planowanymi wydatkami na energetykę czy program autostradowy.

Problem w tym, że nowe pieniądze unijne („stare” już w ogromnej mierze są rozdysponowane) będą do wzięcia dopiero od połowy 2014 r. Powstaje siodełko grożące przerwaniem finansowania wielu inwestycji, a zwłaszcza odwlekaniem nowych projektów. Widać, że Tusk wraz ze swą Radą Gospodarczą szukali pomysłu, jak przejść ponad tą cienistą doliną bez strat w ludziach i budżecie. Plan powołania spółki Inwestycje Polskie okazał się największą nowością exposé, a zaskoczeniem było także to, że ten pomysł nie wyciekł wcześniej z Kancelarii Premiera.

Idea jest dosyć prosta i praktykowana dziś przez wiele rządów borykających się z kryzysem. Nasze państwo, czyli Ministerstwo Skarbu, ma w rękach martwy kapitał, nieprzynoszący, poza dywidendą, żadnego inwestycyjnego pożytku. To udziały w wielkich przedsiębiorstwach, takich jak Orlen czy PGNiG, zapewniające mu nad nimi kontrolę. Ale także tzw. resztówki w firmach już sprywatyzowanych. Wartość tego majątku przekracza 10 mld zł. Można go ożywić, przekazując do Banku Gospodarstwa Krajowego. BGK jest państwowy, ale nie jest częścią sektora finansów publicznych, to ważne. Ma też na finansowym rynku doskonały rating. Dokapitalizowany akcjami spółek z udziałem Skarbu Państwa BGK mógłby się lewarować, czyli np. wyemitować obligacje. Mając akcji za – powiedzmy – 1 mld (będą mu przekazywane transzami), może sprzedać obligacje o wartości nawet 4–5 mld zł. W ten sposób z 10 mld można wykreować 40 mld zł. A BGK ma cały bogaty program tanich kredytów dla przedsiębiorstw, także małych i średnich; może też udzielać na nie gwarancji.

Na tym jednak rola BGK się nie kończy. To ten państwowy bank ma stworzyć Inwestycje Polskie, czyli spółkę celową do inwestowania, głównie w sektor energetyczny (60 mld zł do 2020 r.), ale także w infrastrukturę. Wyposaży ją w część otrzymanych akcji spółek należących do Skarbu Państwa, które spółka może sprzedać albo wykorzystać jako gwarancję spłaty udzielonych kredytów. Gdyby takich gwarancji udzielał budżet państwa, groziłoby to powiększaniem deficytu. Rząd chce tego uniknąć. Do spółki Inwestycje Polskie mają też trafiać akcje przedsiębiorstw, które będą prywatyzowane w przyszłości, jej kapitał z czasem będzie się więc powiększał.

Ale to nie Inwestycje Polskie będą realizować projekty energetyczne, spółka ma tylko pomagać w ich finansowaniu. Jeśli firma ma dobry projekt, rokujący zysk, ale brakuje jej wkładu własnego, by móc zwrócić się do innych banków po kredyt, IP będzie jej pieniądze na ten wkład pożyczać. Banki komercyjne albo też Europejski Bank Inwestycyjny czy EBOIR nie zaryzykują własnych pieniędzy, jeśli przedsięwzięcia nie będą rokowały sukcesu. A to one, według planu Tuska, mają je współfinansować.

Wykonawcami różnych projektów mogą być prywatni inwestorzy, instytucje rządowe czy samorządy, dokładając swoje kapitały. Program rządowy ma być czymś w rodzaju koła zamachowego. Oczywiście istnieje obawa, że państwowa spółka może się politycznie i kadrowo zdegenerować, ale ze względu na bankową konstrukcję całego przedsięwzięcia ryzyko nie wydaje się nadmierne. A co najważniejsze, ten finansowy stymulus księgowo nie powiększa deficytu i zadłużenia budżetu państwa. W sumie – niegłupio wykombinowane.

Donald Copperfield i Mikołaje

Dobrą wiadomością była też zapowiedź braku zmian przy tzw. ozusowaniu umów śmieciowych. Premier przyznał, że w tej sprawie panuje ogromny bałagan. Każdy niemal rodzaj umowy o pracę oznacza inny system płacenia składek na ZUS. Ktoś, kto w miesiącu zawarł trzy umowy-zlecenia po 1 tys. zł każda, składki zapłaci tylko od pierwszej. Ktoś inny, kto zarobi tyle samo, ale w ramach jednej umowy – zapłaci dużo więcej. Z kolei umowy o dzieło w ogóle nie są oskładkowane. To niesprawiedliwe. Ale nakładanie obowiązku płacenia składek na każdy rodzaj umowy oznaczałby, że koszty zostałyby przerzucone na pracowników. Groziłoby to też zwiększeniem bezrobocia, głównie wśród młodych. Dopóki borykamy się z kryzysem, rząd tego ryzyka nie podejmie.

Donald Tusk zgłosił jednak gotowość do rozmów na temat, jak zmusić do płacenia większych obciążeń na ZUS ludzi bardzo dobrze zarabiających. Nie wymienił jednak, kogo ma na myśli. Ruch Palikota, w którym jest wielu przedsiębiorców, podpowiada, by to zatrudnieni płacili składki od wszystkich zarobków, a nie – jak obecnie – tylko do wysokości 30 pensji krajowych rocznie. W przyszłości osoby te musiałyby też jednak dostawać bardzo wysokie emerytury, co już dziś wydaje się wątpliwe.

Do osób osiągających bardzo wysokie dochody należy także spora grupa przedsiębiorców. Uiszczają ZUS ryczałtem, czyli płacą składki tak, jakby zarabiali zaledwie 60 proc. średniej krajowej. To niewątpliwy przywilej. Problem jest politycznie trudny, nic dziwnego, że premier w szczegóły wolał się nie wgłębiać. Z tego też powodu zapewne, tak wiele mówiąc o inwestycjach w energetykę, nie zająknął się na temat budowy elektrowni jądrowych.

Zarzuca mu się też, że nie wspomniał o sytuacji w służbie zdrowia, KRUS, Karcie Nauczyciela, zadłużeniu firm budowlanych, emeryturach górniczych, reformie sądownictwa i innych nieprzyjemnych tematach. Zapewne nieprzypadkowo: Donald Tusk, w swoim stylu, wyraźnie nie chciał straszyć bolesnymi reformami, wolał podkreślić, że jego marzenia i priorytety są małe, przyziemne, jak marzenia ogromnej większości Polaków. Sprowadzają się do dwóch spraw – mieć pracę i szczęśliwą rodzinę. Więc młodym rodzinom, tym razem z budżetu (koszt – 1,8 mld zł rocznie), premier zafundował roczne urlopy macierzyńskie. Zanim te jeszcze nienarodzone doczekają roku, rząd wybuduje tyle żłobków i przedszkoli, że matki będą mogły wrócić do pracy. Tak skonstruowane przemówienie zabrało opozycji sposobność do efektownych ataków, bo wszyscy są za inwestycjami, państwowym wspomaganiem gospodarki, ochroną miejsc pracy i polityką prorodzinną, nikt nie domaga się redukcji jakichkolwiek wydatków czy przywilejów. Cóż, Donald Copperfield wystąpił przed salą pełną Świętych Mikołajów. I swoją rolę zagrał dobrze.

Katastrofa bez katastrofy

Sytuacja Tuska i jego partii pozostaje jednak dziwna: w realnej sferze publicznego życia, zwłaszcza ekonomicznej, nie wydarzyło się w kraju nic takiego, co uzasadniałoby poczucie kończenia się władzy, jakiegoś przełomu, zasadniczego przesilenia. Prawicowa opozycja wytrwale buduje swój świat, w którym już prawie przejęła władzę, ale w istocie poza swoją determinacją nie przedstawiła niczego, co mogłoby zachwycić publiczność i stworzyć przekonanie, że powstaje prawdziwa alternatywa. Wskaźniki gospodarcze, w tym bezrobocia – na tle Europy – wyglądają bardzo przyzwoicie, waluta stoi nieźle, dług publiczny jest pod kontrolą, a ceny kolejnej transzy państwowych obligacji są wręcz rewelacyjnie korzystne. Sporo krajów europejskich zapewne chętnie zamieniłoby się z Polską na ekonomiczne parametry. Także nasze afery, jak Amber Gold (gdzie poszkodowanych było parę tysięcy osób), to przy finansowych przekrętach w innych krajach groszowa sprawa.

A mimo to zapanowała dekadencja: to najgorszy rząd od Mieszka I, trzeba go natychmiast zmienić, tak dłużej być nie może, ludzie tego nie zniosą. Opozycja zawsze ma skłonność do dramatyzowania, ale ta poetyka lokalnego końca świata przenika do społecznej świadomości. Rzeczywistość zaczyna przegrywać ze stworzonym przez opozycję konstruktem. Mamy w kraju kryzys bez kryzysu, katastrofę bez katastrofy, załamanie gospodarki mimo jej wzrostu, co zauważa już zachodnia prasa, dostrzegając absurdalność sytuacji Tuska.

Premier pada ofiarą tej samej reguły, na której sam kiedyś skorzystał. Bo rządy w III RP często upadały nie z powodu pogorszenia się warunków gospodarczych, ale dlatego że atmosfera stawała się „duszna”, „nie do zniesienia”, następował „upadek moralny”, a władza „traciła społeczny mandat”. Leszek Miller, a potem Marek Belka za czasów rządów SLD zostawiali gospodarkę w bardzo przyzwoitym stanie. Także rząd Jarosława Kaczyńskiego, krytykowany słusznie za wiele przewin, akurat w kwestii ekonomicznej specjalnie nie napsuł, a korzystając ze sprzyjającej koniunktury, oddał kraj w ręce Tuska w dobrej kondycji ekonomicznej.

Za politycznymi przełomami nie stało zatem załamanie twardych parametrów finansowych ani dramatyczne kłopoty na rynku pracy czy ruina budżetu. Decydowała miękka materia polityczna, psychospołeczna nadbudowa, ulotne, ale z czasem tężejące nastroje. Badanie dla POLITYKI pokazało węzłowe momenty, które odebrały sympatię Platformie i Tuskowi. Zdaniem 53 proc. respondentów była to afera Amber Gold, ale także, czego chyba wcześniej w otoczeniu Tuska nie przewidywano – „pomyłki w identyfikacji ofiar katastrofy smoleńskiej”, które wskazało aż 37 proc. badanych. Demonstrację prawicy w Warszawie wskazało 13 proc., tyle samo uważa, że poparcie grupy posłów dla zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej miało wpływ na sytuację polityczną w kraju. Debata ekonomiczna PiS natomiast wyraźnie nie wstrząsnęła opinią publiczną, podobnie jak desygnowanie premiera Glińskiego. Widać, że powodzenie jesiennej ofensywy PiS w sumie mało zależało od wymyślonych w sztabie zagrywek, a bardziej od spraw, które były od działań PiS niezależne (w tym aborcyjny „samobój” PO) i mogły być tylko nagłaśniane. Dlatego spieranie się w PiS o ojcostwo sukcesu wygląda dość zabawnie, bo głównym ojcem jest Marcin P.

Tusk, jak to teraz widać, jakimś nadludzkim wysiłkiem przetrwał do drugiej kadencji, ale już po roku dopadł go syndrom nastrojów: zmęczenie i znudzenie publiczności, chęć odmiany, zapominanie o błędach opozycji, kiedy ta była u władzy. W jakimś sensie padł ofiarą swojego sukcesu, dwukrotnego z rzędu zwycięstwa w wyborach. To był w polskiej demokracji eksperyment, wcześniej niećwiczony, testowanie opinii publicznej, jak długo jest w stanie tolerować rządy jednego politycznego układu.

Opóźnione wypalenie

Okazało się, że nie tak długo. Dlatego kryzys, który wcześniej dopadał rządzących mniej więcej na rok przed końcem kadencji, teraz przyszedł po roku kolejnego czterolecia. Niektórzy socjologowie uważają, że są to procesy w dużej mierze niezależne od działań rządzących, że to specyficzne, działające także w polityce „prawo przyrody”. Po prostu nagle sympatia społeczna ulatuje. To, co wcześniej się podobało, przestaje się podobać, plusy zamieniają się w minusy. To zawsze polityków zaskakuje, bo oni w swoim mniemaniu się nie zmienili, mówią to samo, robią to samo, ale odbiór jest już zupełnie inny.

Nie oznacza to, że sam Tusk nie popełnił błędów. Popełnił ich dużo, co utrudnia mu dzisiaj reagowanie na obiektywne, „wypalające” władzę procesy polityczne. Nie przygotował odpowiednio wcześniej dopalaczy, rezerw, zapasowych spadochronów, jak się okazuje, niezbędnych, aby przetrwać kolejną kadencję. Od początku drugiego rozdania mu nie szło. Nie dopilnował składu list wyborczych Platformy, przez co dzisiaj ma w Sejmie dziwnych posłów, katolickich fundamentalistów czy zwolenników monarchii – w liberalnej w końcu, przynajmniej rodowodowo, partii. Sformował rząd wyraźnie słabszy od poprzedniego, a tych, którzy to zauważali i ostrzegali, nie słuchał. W efekcie ma dzisiaj dwóch znaczących, prawdziwych ministrów, Rostowskiego i Sikorskiego, oraz trzeciego, znaczącego lidera wewnętrznej frakcji – Gowina, który tyleż może pomóc, co zaszkodzić. I ponadto kilkunastu de facto dyrektorów pomniejszych departamentów, których nazwiska często nic opinii publicznej nie mówią.

Tusk nie ma wsparcia ze strony ministrów, którzy powinni mu pomagać w reprezentowaniu rządu, w rzecznikowaniu, w opowiadaniu projektów. Dopiero ostatnio, jak wynika z tzw. exposé, mają się oni bardziej ujawnić opinii publicznej. Ale najlepszy na to czas już minął, bo wielu szefów resortów zdobyło rzadko spotykany status: „nieznany, nielubiany”. Wielokrotnie Tusk zapowiadał i czasami rzeczywiście próbował mobilizować swoją partię, potrząsał terenem, wręcz groził, chcąc zmusić swoich ludzi do pracy, do pokazania się, wychodzenia z inicjatywami. Ale też w jakiś sposób ubezwłasnowolnił swoje otoczenie. Wszyscy zawsze czekali na to, co powie Donald, co zrobi, jakie da wytyczne. Milczenie Tuska oznacza dzisiaj milczenie całej partii. Kiedy premier gdzieś wyjedzie, to koniec. Platforma wygląda na tak samo znudzoną swoimi wyborcami, jak ci znudzili się Platformą.

Tusk, jak się wydaje, nie ma w ogóle dobrej ręki do współpracowników. Albo kogoś bez wyraźnego sensu odsunie i upokorzy, jak Grzegorza Schetynę (czy wcześniej Zbigniewa Ćwiąkalskiego), albo kogoś, jak Michała Boniego, który w pierwszej kadencji był intelektualnym i eksperckim filarem rządu, przesunie na stanowisko, gdzie ten traci dawny wigor. W efekcie Tusk jest premierem, własnym rzecznikiem, przewodniczącym partii i jego pierwszym zastępcą, głównym ideologiem i szefem kampanii wyborczych. Gdyby nie wsiadł rok temu do tuskobusa, zapewne nie byłoby w ogóle problemu drugiej kadencji (teraz ma znowu ruszyć w kraj). Tusk ciągnie tę Platformę, jak może, ale ciężar wydaje się za duży. Reszta przygląda się i komentuje w stylu starego rysunkowego dowcipu, kiedy to człowiek kroczący po zawieszonej na wysokości linie gra na skrzypcach i pada recenzja: Paganini to on nie jest. Tusk staje się takim linoskoczkiem.

Mały patriotyzm

Druga słabość Tuska to jego sławetna niechęć do „wielkich wizji”. Podkreślił to po raz kolejny podczas piątkowego exposé. Ma rację, kiedy mówi, że wizje często bywają szkodliwe i zwrócone przeciwko zwykłym ludziom. Ale popełnia tu błąd. Można odnieść wrażenie, że mówiąc o złych skutkach wizji i ideologii, ma na myśli przede wszystkim obsesje PiS, smoleńszczyznę, IV RP. Tak jakby nie potrafił sobie wyobrazić świata bez Kaczyńskiego, w którym można budować niezależne, własne systemy wartości i idee.

Po ideologicznym maksymalizmie prawicy Tusk zafiksował się na minimalizmie, jakimś małym patriotyzmie, realizmie dnia codziennego, strategii drobnych kroków. Ta metoda byłaby może i dobra, gdyby nie jedno: dzisiejsza walka polityczna w kraju toczy się głównie na poziomie symbolicznym, czego Tusk zdaje się nie dostrzegać. To jest konflikt o władzę nad społecznymi emocjami. PiS dorabia teraz do swojej ideologii ekonomię, ale Platforma nie jest w stanie do ekonomii dorobić ideologii. Nie poprawiają też sytuacji trochę obskuranckie, choć pewnie przedstawiane w dobrych intencjach, stwierdzenia Tuska, jak to, że „lepiej być spawaczem niż politologiem bez pracy”.

Mści się na premierze choćby jego dziwna niechęć do politycznego zajmowania się kulturą, opiekowania się nią, dopieszczania twórców, rozumienia ich problemów, aktywnego i jednoznacznego sprzyjania wolności artystycznej, która jakże często jest najbardziej cenną aktywnością obywatelską. Wiąże się z tym trzeci, główny błąd premiera: bagatelizowanie niezadowolenia dużych grup swoich dotychczasowych i potencjalnych zwolenników. Tusk już dawno postanowił kroczyć samym środkiem głównej ulicy w mieście, nie zważając na boczne zaułki, bo tak sobie zdefiniował polski prawo-centryzm. Tyle że te zaułki są coraz szersze i to tam coraz częściej znikają wyborcy PO, rozczarowani do tej partii z powodów, które Tusk uważa zapewne za bzdety i nazywa je kwękoleniem.

Skutkiem niezwykle groźnym tych erozji jest utrwalający się wizerunek Platformy jako partii starzejącej się, która robi wrażenie, że coraz mniej „kuma” ze świata ludzi młodych, nie rozumie jego języka i jego potrzeb. Widoczne to było w czasie afery z ACTA, ale chodzi o to, że dzisiejsi najmłodsi wyborcy, którzy kilka lat temu nie zdążyli przestraszyć się IV RP, nie widzą potrzeby, by wchodzić w wojnę polsko-polską. Nie znajdują w języku Platformy odpowiadającej im wizji życia i przyszłości. Nie wystarcza im ciepła woda w kranie, bo z reguły nie mają jeszcze własnego kranu. Ale co gorsza, nie widzą mentalnego wychylenia w ich stronę. Proponuje się im wyłącznie kooptację do świata starych, na prawach wyłącznie starych. Tu znowu kłania się kultura, bez niej ani rusz.

Te mikroucieczki zaczynają się w końcu sumować do zauważalnych procentów spadku poparcia dla partii rządzącej. Tusk natomiast najwyraźniej wciąż liczy na – jak to się czasami w Platformie mówi – białych ludzi, tyle że to nie jest jednolita grupa; to osoby, które mają swoje warunki brzegowe poparcia dla Platformy i które coraz chętniej postanawiają ukarać tę partię nie tyle poparciem dla PiS, co absencją i wewnętrzną emigracją w stylu „nie ma na kogo głosować”.

Premier uzyskał wotum zaufania w Sejmie, wziął, co miał do wzięcia. Po drugiej stronie pokazała się jednak zwarta arytmetycznie opozycja, bo przecież nie ideowo. W każdym razie jasne jest, że ona we wszystkich swoich barwach i odcieniach będzie teraz polowała na rząd, bo poczuła krew. Wszyscy będą kombinowali w swoich sprawach i interesach, ale na pewno przede wszystkim przeciwko Tuskowi, który będzie starał się udowodnić, że ma przewagę merytoryczną nad konkurentami, że rząd pracuje, ministrowie zasuwają, że w codziennym trudzie załatwiają tysiące ważnych spraw.

Ale wotum zaufania w Sejmie to detal przy utracie wotum zaufania w społeczeństwie. Jeżeli Platforma na trwałe spadnie na drugie miejsce w sondażach, rozpocznie się gnicie, nie do utrzymania jeszcze przez trzy lata. PiS będzie codziennie przypominał, że już właściwie rządzi, tyle że Tusk trzyma się kurczowo stołka i boi obywatelskiego werdyktu w wyborach. Bez wątpienia zacznie się wówczas mówienie o przedterminowych wyborach na wiosnę. Lider Platformy zapowiedział, że zamierza odzyskać utracone zaufanie. Czeka go zatem konfrontacja z politycznymi „prawami przyrody”. Musi zmienić prawie wszystko, aby wszystko pozostało po staremu.

Gdyby w najbliższą niedzielę odbyły się wybory do Sejmu, to na kogo by Pan(i) głosował(a)? (w proc.)

W przypadku notowań partii politycznych wzięto pod uwagę tylko grupę deklarujących swój udział w wyborach i zdecydowanych, na kogo chcą głosować (stąd wyniki nie sumują się do 100 proc.; gdyby wziąć pod uwagę rozkład procentowy w całej grupie badanej, to PO ma 20 proc. poparcia, a PiS 19 proc.).

PiS ma dużą przewagę nad Platformą wśród osób o zapatrywaniach zarówno lewicowych i prawicowych, ale już wśród respondentów, którzy określają swoje poglądy jako centrolewicowe i centroprawicowe, znaczną przewagę ma Platforma. PiS ma przewagę nad PO u respondentów z centralnej i wschodniej Polski, a Platforma zdecydowanie dominuje w północnej części kraju oraz przeważa, ale już w niewielkim stopniu, na południu i zachodzie.

Wśród najmłodszych wyborców 18–29 lat niewielką przewagę w tym badaniu uzyskała Platforma (20 proc. do 17 proc.), ale też w tej grupie aż 19 proc. deklaruje swoją niechęć do głosowania w ogóle. Także w tej najmłodszej grupie jest najwięcej warunkowych zwolenników Tuska, którzy po exposé uważają, że premier ich nie przekonał, ale i tak wolą go od rządów PiS (40 proc.), a tylko 8 proc. przyjęło wystąpienie premiera za dobrą monetę. Z badania wynika także, że młodzi silnie przejęli się aferą Amber Gold, ale wyraźnie słabiej sprawą ekshumacji ofiar smoleńskich. Co ciekawe, także najstarsi respondenci stosunkowo rzadziej niż średnia wskazywali pomyłki w identyfikacji ciał jako istotną kwestię dla polskiej polityki. Wagę polityczną afery Amber Gold wyraźnie częściej niż średnia wskazywały osoby z wyższym i licencjackim wykształceniem.

Sondaż TNS Polska na zlecenie POLITYKI. Badanie zrealizowane zostało w dniach 13–14 października, za pomocą wywiadów telefonicznych CATI na reprezentatywnej próbie 1000 dorosłych Polaków.

Polityka 42.2012 (2879) z dnia 17.10.2012; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Czy ktoś mnie jeszcze lubi?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną