Wybór Zbigniewa Bońka – świetnego piłkarza, skutecznego biznesmena, słabego trenera – do tej pory traktowanego przez środowisko nieufnie, to jeden przełom. Jeszcze większym jest skład nowego zarządu – twardogłowi musieli ustąpić ludziom o pokolenie od siebie młodszym, orędownikom zmian, z doświadczeniem nie tylko w futbolu, ale i w biznesie. Najdziwniejsze jest to, że rewolucji dokonali sami działacze, być może zmęczeni już trwającą od niepamiętnych czasów obroną oblężonej twierdzy.
Nie ma powodów, by nie wierzyć Bońkowi, który deklaruje, że zamierza zrobić z PZPN nowocześnie zarządzane przedsiębiorstwo, inwestować w szkolenie i poprawić klimat dla futbolu. Tym bardziej że dla reform powinien bez trudu znaleźć poparcie w zarządzie. W trakcie kampanii pokazał, że umie zjednywać sobie ludzi, o co wcześniej go nie podejrzewano. Po wyborach zachował się z klasą, proponując stanowisko jednego z wiceprezesów Romanowi Koseckiemu, choć nie musiał tego robić, zwłaszcza że Kosecki, jeszcze jako kontrkandydat Bońka w wyborach, o połączeniu sił nie chciał słyszeć. Zamiast rozliczeń i prania brudów po wyborach zapanował więc klimat „kochajmy się”, w środowisku piłkarskim raczej wcześniej nieznany.
Atmosfera miłości do PZPN nie od razu udzieli się kibicom, ale że Boniek był ich zdecydowanym faworytem, więc na stadionach powinny ucichnąć obelgi pod adresem piłkarskiej centrali. A to już będzie nowa jakość. Kredyt zaufania został więc udzielony na dobrych warunkach, ale dla przeciętnego kibica prezes jest tak dobry, jak dobra jest reprezentacja. Mają rację nawet najbardziej betonowi z betonowych działaczy PZPN, że związek miałby w opinii publicznej lepsze notowania, gdyby drużyna narodowa grała na miarę oczekiwań kibiców. Ta dziwna zależność najlepiej obrazuje ryzyko, jakie wziął na siebie Boniek.