W polskiej polityce coraz bliżej do wypowiedzenia dwóch kluczowych zdań, które jeszcze oficjalnie z ust polityków nie padły, ale chyba do tego blisko. Jedno z nich brzmi: „Sprawcą zbrodni smoleńskiej jest Donald Tusk”, a drugie: „Jarosław Kaczyński jest chory psychicznie”. To dwa ogniska elipsy, torem której toczy się teraz polska polityka. Trwają konwulsje i męki przy próbach maksymalnego zbliżenia się do tych stwierdzeń, choć jeszcze nikt z politycznego mainstreamu nie ma odwagi wypowiedzieć ich expressis verbis.
Jarosław Kaczyński wstrzymał się przed ostatecznym oskarżeniem premiera i jego ekipy o zbrodnię, choć sama zbrodnia jest już jego zdaniem praktycznie pewna. Stosuje metody, które dokładnie przewidzieliśmy na łamach POLITYKI. Niedawno w wywiadzie stwierdził, że przecież nikt nie może zanegować jego słów wypowiedzianych po artykule o trotylu w „Rzeczpospolitej”, że zamordowanie 96 osób jest niesłychaną zbrodnią. To po prostu obiektywna prawda. A że Tusk wziął to do siebie, to już jego problem… Sprytne, Kaczyński potraktował swoją wypowiedź jako tzw. pleonazm, masło maślane, wszak mord jest zbrodnią, to oczywiste.
Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz
I kolejny chwyt z listy, którą opisaliśmy: za zamachem smoleńskim, jak stwierdził Kaczyński, mogą stać nie rządy, ale spisek byłych funkcjonariuszy służb specjalnych, a więc renegaci, którzy wymknęli się spod kontroli oficjalnych instytucji (to motyw z filmów z Bondem, z czasów odwilży, kiedy już nie wypadało posądzać Moskwy o chęć ataku na Zachód). Ale jednocześnie „rząd Tuska mataczy” w sprawie smoleńskiej. A po co miałby mataczyć, gdyby chodziło o wyjętych spod prawa, działających na własną rękę agentów rosyjskich i polskich?