Nie ma takiego państwa w Europie, gdzie by się kiedyś jakiś Brunon K. nie objawił. Jedni dokonywali zbrodni - jak Breivik. Inni je „tylko” przygotowywali. „Shit happens” - jak mawiał Donald Rumsfeld. W polskiej kulturze politycznej też nie jest to nic nowego. II RP i PRL doświadczyły terrorystycznych zamachów. W II RP z licznymi ofiarami. Czyli dziś zdarzyło nam się coś, co się - niestety - zdarza.
Nie powinniśmy pozwolić narzucić sobie histerycznego tonu, który w takiej sytuacji oczywiście musi dominować w stabloidyzowanych mediach elektronicznych. Bo doświadczenie uczy, że emocje spowodowane przez zamach - lub przez informacje o przygotowywanych zamachach - zwykle bardziej szkodzą państwu, demokracji i praworządności, niż samo terrorystyczne zagrożenie, które te emocje wywołało.
Wydaje mi się niesłychanie ważne, żebyśmy te dwie okoliczności (czyli powszechność i zagrożenie wynikające z naszych reakcji) mieli dobrze w pamięci, gdy zaczynamy zapewne długą i rozległą debatę o sprawie Brunona K. i jego towarzyszy.
***
O Brunonie K. wiemy jeszcze niewiele. Ale też nie jest pewne, że będziemy mieli okazję dowiedzieć się dużo więcej. Jednak na pierwszy rzut oka można chyba powiedzieć, że stworzył on ten rodzaj zagrożenia, który zwykle towarzyszy podwyższeniu poziomu napięcia społecznego.
Na sprawę Brunona K. można patrzeć jak na dramatyczny incydent, który może mieć miejsce zawsze. Bo nawet w najspokojniejszych czasach jakieś ryzyko istnieje. Ale można też widzieć w niej element procesu radykalizowania się ekstremalnych emocji i nurtów politycznych w kilku ostatnich latach. Sprawa jest zbyt poważna, by kogokolwiek pochopnie obciążać choćby częściową odpowiedzialnością za to, co mogło się stać.