Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Unia od kuchni

REPORTAŻ: Kulisy brukselskiej nocy

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron, kanclerz Niemiec Angela Merkel i premier Holandii Mark Rutte. Takie chwile wesołości były na szczycie rzadkością. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron, kanclerz Niemiec Angela Merkel i premier Holandii Mark Rutte. Takie chwile wesołości były na szczycie rzadkością. Yves Herman/Reuters / Forum
Szczyt budżetowy to nie żaden bój, walka ani zwycięstwo. To niekończące się rozmowy za zamkniętymi drzwiami, serie esemesów od dobrych znajomych i niewinne dokumenty, w których kryją się zatrute liczby. Nasz reporter towarzyszył polskiej delegacji na szczyt.
Pokój pracy urzędników MSZ. Po lewej szefowa „kalkulatorów” Elżbieta Kałużyńska, w środku antici Michał Mazur.Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Pokój pracy urzędników MSZ. Po lewej szefowa „kalkulatorów” Elżbieta Kałużyńska, w środku antici Michał Mazur.
Premier w asyście Piotra Serafina (po lewej) i Marka Prawdy, ambasadora Polski przy Unii Europejskiej (w środku).Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Premier w asyście Piotra Serafina (po lewej) i Marka Prawdy, ambasadora Polski przy Unii Europejskiej (w środku).
Jacek Rostowski sprawdza prezentację do wystąpienia telewizyjnego. Obok: starszy specjalista Ignacy Wierzbicki-Niemczycki.Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Jacek Rostowski sprawdza prezentację do wystąpienia telewizyjnego. Obok: starszy specjalista Ignacy Wierzbicki-Niemczycki.
„Kalkulatorzy” czekają na nową propozycję budżetu. Po prawej: rzecznik stałego przedstawicielstwa przy UE.Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM „Kalkulatorzy” czekają na nową propozycję budżetu. Po prawej: rzecznik stałego przedstawicielstwa przy UE.
Premier w rozmowie z Jackiem Rostowskim. Po środku: sekretarz stanu Igor Ostachowicz. Po lewej: Piotr Serafin.Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Premier w rozmowie z Jackiem Rostowskim. Po środku: sekretarz stanu Igor Ostachowicz. Po lewej: Piotr Serafin.
Piotr Serafin, doradca premiera ds. europejskich.Maciej Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Piotr Serafin, doradca premiera ds. europejskich.

Jest czwartek wieczór, w Brukseli pogoda pod psem. Rondo Schumana jest wyłączone z ruchu, policjanci zawracają przechodniów, nawet metro nie staje dziś na stacji w sercu dzielnicy europejskiej. Do miasta zjechało 28 głów państw i rządów, wszyscy są w budynku Justus Lipsius, siedzibie Rady Unii Europejskiej. Brązowe gmaszysko jest mniej znane niż Berlaymont, siedziba Komisji Europejskiej, ale to tutaj zapadają dziś kluczowe decyzje w Unii. Traktat Lizboński przesunął władzę od komisarzy do przywódców, ich szczyty to dziś najwyższe misterium polityczne w Europie.

Kiedyś Rada Europejska zbierała się od wielkiego dzwonu, ostatnio spotyka się co miesiąc. Kryzys w strefie euro wymusza ciągłe decyzje, a podejmowanie ich w gronie 27 osób to polityczna tortura. By poradzić sobie z tym zadaniem, Unia wypracowała bizantyjską machinę uzgadniania interesów narodowych, którą wytacza na każdy szczyt. Budżet to dla niej najcięższa próba. – Gdy przychodzi do pieniędzy, osobiste relacje nie mają żadnego znaczenia. To najtwardsze negocjacje w Unii – mówi Piotr Serafin, minister ds. europejskich i polski szerpa, czyli emisariusz premiera podczas unijnych zjazdów.

22:40 Czwartek.

Żeby wejść za zasieki, trzeba mieć co najmniej żółtą plakietkę. Taką dostają dziennikarze, daje ona wstęp do atrium budynku, które na czas obrad zamienia się w salę prasową. Ale plakietek jest więcej, a polityka toczy się wyżej. Na czas szczytu Justus Lipsius zamienia się w unijną wieżę Babel – budynek najeżdża pół tysiąca urzędników z 28 państw (Chorwacja zostanie członkiem UE w lipcu przyszłego roku, ale obserwuje już obrady), drugie tyle dziennikarzy i kilkaset osób obsługi. Dwudniowe posiedzenie kosztuje 800 tys. euro, do tego dochodzą wydatki samych delegacji.

Polska wysłała na szczyt 23 osoby, wszyscy muszą zmieścić się w 60-metrowym biurze na siódmym piętrze. Podział na starych i nowych członków Unii jest tutaj aż nadto widoczny: pierwsi mają eleganckie biura w głównej części budynku, drudzy ciasne pomieszczenia w bocznym skrzydle. Polscy dyplomaci żartują, że wylądowali w „biedaszybie” i z nadzieją patrzą na nową siedzibę Rady, która buduje się tuż obok Justusa. Tam wszystkie państwa mają mieć takie same warunki.

Na wprost wejścia jest sekretariat, na lewo gabinet premiera, w środku biurko, dwie skórzane kanapy, telewizor i orzeł na ścianie. Na prawo jeszcze dwa pomieszczenia: salka konferencyjna i pokój z komputerami. Tutaj siedzą urzędnicy, wszyscy poniżej czterdziestki, wśród nich czworo ekonomistów od liczenia budżetu i trzech dyplomatów, którzy sondują inne delegacje. – Nieformalne kontakty to podstawa pracy na szczycie – mówi Tomasz Husak, zastępca dyrektora Departamentu Komitetu do Spraw Europejskich w MSZ.

Właściwy szczyt jeszcze się nie zaczął, ale Husak ma pełne ręce roboty. Od południa trwały tzw. bilateralki, spotkania przewodniczącego Rady z każdym przywódcą. Herman Van Rompuy powiedział Donaldowi Tuskowi, że w nowej propozycji budżetu Polska otrzyma 1,5 mld euro mniej z Funduszu Spójności. Husak musi się dowiedzieć, co usłyszały inne delegacje, a te są ciekawe, co Van Rompuy powiedział Polsce. W Justusie nie ma oficjalnego obiegu informacji – wszystko przekazuje się esemesami, przez telefon albo na korytarzu. Ostatnią bilateralkę ma kanclerz Niemiec, spotkanie kończy się o 22:49.

23:10

Zbierają się – mówi Husak, patrząc w telefon. Chwilę później z gabinetu wychodzi premier, poprawia mankiety, przeciąga się jak sprinter przed biegiem. Tuż za nim idą Serafin i ambasador Marek Prawda, Stały Przedstawiciel RP przy Unii Europejskiej, dalej tłumaczka premiera i dwóch oficerów BOR. Każdy przywódca chodzi po budynku w bańce doradców, bez nich zgubiłby się w labiryncie pięter i korytarzy. Podczas jednego spaceru można minąć premiera Węgier, Holandii, Chorwacji i Szwecji. Ale tylko minąć – żaden nie nawiąże kontaktu, widzą tylko swoich ludzi.

Posiedzenia Rady odbywają się na piątym piętrze, tam wysiąść mogą tylko przywódcy i posiadacze czerwonych plakietek. Każda delegacja ma dwie imienne i dwie na okaziciela. Imienne dostają ambasador i antici, czyli sprawozdawca obrad; z tych na okaziciela korzystają wedle potrzeb pozostali członkowie delegacji. Piąte piętro to nie tylko miejsce posiedzeń. Swoje biuro ma tutaj Van Rompuy, a także sekretarz generalny Rady Unii Europejskiej Uwe Corsepius. Między szczytami przywódców w kółko spotykają się tu politycy niższego szczebla: ministrowie ds. europejskich, ambasadorowie i ministrowie poszczególnych resortów.

Część konferencyjna przypomina business lounge na dużym lotnisku. Szeroki hol prowadzi do całodobowego baru, ale wstęp za złotą linię mają już „tylko właściciele wpinek i antici”, jak głosi krzykliwa tabliczka. Wpinki dostają premierzy i prezydenci – mężczyźni noszą je w klapie marynarki, kanclerz Niemiec na kieszeni żakietu. Za linią są zielone kanapy i wejście na główną salę obrad. Tam wstęp mają już tylko przywódcy, do części kanapowej ochrona przepuszcza czasem ambasadorów i szerpów. – You cannot here – mówi ochroniarz, wskazując na moją plakietkę.

Do sali 50.1 można wejść tylko pod nieobecność premierów i prezydentów. Na środku stoi ośmioboczny stół, od Traktatu Lizbońskiego każdy kraj ma przy nim tylko jedno krzesło. Tusk siedzi między premier Danii a premierem Węgier i dokładnie na wprost kanclerz Niemiec. Na biurku ma mikrofon, monitor z podglądem aktualnego mówcy i słuchawki z tłumaczeniem symultanicznym. Automatyczne kamery przekazują obraz tylko w obrębie sali, dźwięk wędruje tylko do kabin tłumaczy. – Z Rady Europejskiej nie ma żadnej transmisji, obraz ani dźwięk nie są zapisywane – wyjaśnia polski antici Michał Mazur.

 

 

23:15

Przywódcy zostają na sali bez doradców, pod ścianą siedzi tylko troje sprawozdawców z gabinetu Van Rompuya, którzy prowadzą pisemny protokół obrad. Co 20 minut jeden z nich wychodzi do sąsiedniej sali i referuje przebieg rozmów 28 anticim z każdego kraju członkowskiego. – Spisujemy to i od razu przesyłamy mailem do swoich delegacji – mówi Mazur. To jedyny obraz rozmów, na dodatek obarczony poślizgiem. Ten system ma zapewnić swobodę dyskusji na sali, ale sprawozdawcy filtrują też przekaz: pilnują na przykład, by za drzwi nie przedostały się osobiste utarczki między przywódcami.

Antici nie tylko pierwsi dowiadują się o decyzjach, są też jedyną deską ratunku dla przywódcy zamkniętego na sali. Każdy ma czerwony guzik, którym może wezwać swojego sprawozdawcę, poprosić o brakujący dokument lub sprawdzenie czegoś w delegacji. – W środku panuje skupienie, atmosfera jest poważna – mówi Husak. Tusk rzadko prosi o pomoc, częściej robią to nowi premierzy. Inni namiętnie esemesują, Angela Merkel jest podobno mistrzynią bezwzrokowego pisania na telefonie. Czy Tusk nadaje z sali? – Raczej niechętnie. Pan premier prędzej odpisuje na esemesy, niż sam je wysyła – uśmiecha się Serafin.

Nowy czy stary, decyzje na szczycie każdy przywódca podejmuje w odosobnieniu. To oznacza z jednej strony ogromną odpowiedzialność, z drugiej strony wzrost znaczenia doradców ds. europejskich – to oni briefują swoich szefów przed wejściem na salę i negocjują równolegle między sobą. Wiele zależy też od jednostkowych kompetencji. Mario Monti przez lata był komisarzem, więc w mig rozumie unijne dokumenty. Podobnie Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga od 17 lat, od siedmiu szef Eurogrupy. Davidowi Cameronowi pomaga język ojczysty. Zoran Milanović, premier Chorwacji z 10-miesięcznym stażem, siłą rzeczy ma pod górkę.

Na sali każdy ma prawo głosu, ale nie każdy głos jest równie ważny. Liczą się wypowiedzi dużych i średnich państw, bo one mają większe zaplecza eksperckie i są lepiej przygotowane do obrad. Wyjątkiem jest Juncker – jak powiedział kiedyś jeden z przywódców, choć reprezentuje półmilionowy Luksemburg, jego głos waży tyle, co premiera 14-milionowego kraju. Jak w tym rozkładzie wypada Polska? Jest średnim krajem w Europie z największą siłą głosu w regionie. W dyskusji o budżecie Tusk był naturalnym liderem krajów beneficjentów Funduszu Spójności.

0:03 Piątek.

Sekretarka wsadza głowę do pokoju urzędników: – Ignacy, Piotr prosi cię do 50.6. Przywódcy wciąż obradują, w sali obok siedzą ich doradcy, wśród nich Serafin. Kilka minut później Ignacy Wierzbicki-Niemczycki, starszy specjalista w Departamencie Ekonomicznym, wraca z plikiem kartek: – Jest nego-box. W biurze ruszają kserokopiarki, ekonomiści siadają do komputerów. Negotiation box to propozycja budżetu, Van Rompuy rozdał kolejną wersję przywódcom, w tym samym czasie otrzymali ją szerpowie. Na ten dokument czekali wszyscy przez cały dzień, to ma być podstawa kompromisu. Nie ma wersji elektronicznej, dane są zbyt wrażliwe.

Dziesięć minut później przychodzi wiadomość od anticiego: „właśnie skończyli, wznowienie obrad jutro o 12”. – Czyli nic nie będzie. Noc na przemyślenia – mówi Małgorzata Kałużyńska, dyrektor Departamentu Ekonomicznego Unii Europejskiej MSZ. Dla niej i trojga „kalkulatorów” zaczyna się noc przed komputerem. – Musimy przełożyć liczby z propozycji Van Rompuya do naszych arkuszy kalkulacyjnych, wyliczyć zmiany w alokacjach dla Polski i wszystkich pozostałych krajów. Potem trzeba sprawdzić cały tekst pod kątem zmian i zrobić notatkę analityczną dla premiera.

Dlaczego od razu się rozeszli? Dyplomaci zbierają pierwsze interpretacje. Płatnicy netto mówią, że winny jest Van Rompuy: nie zaproponował żadnych nowych cięć, poza tym złamał dynamikę negocjacji. Prawie każdy kraj dostał jakieś pieniądze na osłodzenie poprzedniej rundy cięć, ale dla Merkel Van Rompuy nie miał już prezentu. A Niemcy oczekiwały kolejnych oszczędności. Gdy o północy płatnicy zobaczyli propozycję, uznali, że nie ma o czym rozmawiać. – Mówią, że jutro może być nowe nego-box, tym razem z cięciami – mówi Husak. – Ale nie wygląda to dobrze.

Tusk wrócił do hotelu. Jego rola na dziś się skończyła, a sen to podczas szczytów towar deficytowy. Serafin do drugiej nad ranem rozmawia z innymi szerpami, próbuje ogarnąć sytuację przed piątkowym posiedzeniem. W nocy ma jeszcze miejsce mały incydent: ktoś wydzwania do jednego z doradców Tuska, podając się za sekretarza Van Rompuya. – Twierdził, że szef Rady chce pilnie porozmawiać z premierem – opowiada Serafin. – Sprawdziłem, w gabinecie Belga nic o tym nie wiedzieli. Kilka godzin snu, zamiast budzika telefon od doradcy Viktora Orbana, który chce wiedzieć, co Polska myśli o stanie negocjacji.

 

 

9:00

„Kalkulatorzy” pracowali do piątej, przesłali wyliczenia i analizę Serafinowi, ten przy śniadaniu referuje je premierowi. Narada w hotelu trwa do 10:30, potem Tusk rusza do Justusa. Dziennikarze dowiadują się o tym, gdy limuzyna wjeżdża już pod wejście, czekali od rana, są wściekli, że nie mogą zadać żadnego pytania. Polski szef rządu znika w budynku, tymczasem premier Finlandii staje przed reporterami i przez 10 minut cierpliwie odpowiada na pytania. Skandynawskich polityków wyróżnia coś jeszcze: sami noszą swoje teczki.

Tusk pędził, bo miał tego ranka spotkanie z Van Rompuyem. – Ja panu nic nie powiem – zarzeka się na wstępie Ewa Kanigowska-Giedroyć, tłumaczka premiera. W kuluarach Tusk nie korzysta z tłumaczenia, mówi swobodnie po angielsku i niemiecku. Co innego w oficjalnych rozmowach – tam woli mówić po polsku, tłumaczenie daje też czas do namysłu. – Premier wymaga precyzji. Potrafi poprawiać, gdy przetłumaczy się coś niedokładnie – uśmiecha się Kanigowska-Giedroyć.

Na siódmym piętrze wciąż pusto, tylko pod biurami Wielkiej Brytanii, Holandii i Szwecji stoją ochroniarze – znak, że premierzy są w środku. Ta zagadka wyjaśni się kilka godzin później: te trzy kraje i Niemcy miały tego ranka tajne spotkanie, na którym uzgodniły wspólną linię przed dalszymi obradami. Cameron podał konkretną kwotę cięć, które skłonią go do przyjęcia budżetu: 30 mld euro. W zamian za tę deklarację, oddalającą groźbę weta, Merkel przychyliła się do Wielkiej Brytanii i wyciągnęła Camerona z izolacji. Szwecji, Holandii i Finlandii nie trzeba było specjalnie prosić – premierzy tych krajów robią najczęściej to samo co Niemcy.

Informacja o sojuszu płatników dociera do delegacji już po wznowieniu szczytu o 12:30. Tym razem przywódcy są na ósmym piętrze, mają lunch, są odcięci nawet od anticich. Tusk siedzi koło Camerona, największy beneficjent budżetu obok orędownika największych redukcji. W latach 70. posiłki pomagały w negocjacjach – po deserze wjeżdżała whisky i cygara, co ułatwiało dobijanie targów. Teraz musi wystarczyć kawa, przywódcy przez trzy godziny kłócą się o cięcia.

16:07

Trzy kraje nie chcą dalej dyskutować, Niemcy przekonują, by rozmawiać dalej – mówi Husak. 20 minut później jest przeciek, że przywódcy zaczęli pisać „konkluzje proceduralne”. W euromowie to znak, że porozumienia już nie będzie. Politycy muszą jeszcze uzgodnić, co powiedzą prasie. Pierwszą konferencję ma Van Rompuy: – Rozmowy dwustronne i konstruktywna dyskusja w Radzie Europejskiej pokazała wystarczający poziom potencjalnej konwergencji, by osiągnąć porozumienie na początku przyszłego roku. Musimy pracować nad budżetem umiaru, bo takie są dziś czasy.

Wychodzimy za kwadrans – mówi Piotr Kowalczyk z Centrum Informacyjnego Rządu. Delegacja podąża w ślad za premierem, wszyscy są gotowi do wyjazdu w każdej chwili. Konferencję Van Rompuya oglądają już w płaszczach, czekają tylko na sygnał do wyjścia. Pilot siedzi w samolocie od godziny – mniej więcej wtedy znikły nadzieje na kompromis i wzrosło prawdopodobieństwo powrotu do Warszawy. Nie żeby ktoś chciał zostawać w Brukseli – po nieprzespanej nocy i bezowocnych negocjacjach wszyscy chcą wrócić do domu. Została już tylko konferencja prasowa.

Po dzisiejszych spotkaniach wszyscy bez wyjątku uznali, że projekt [budżetu], jaki Herman Van Rompuy przedstawi na początku przyszłego roku, nie będzie redukował środków na spójność i na wspólną politykę rolną – mówi premier, spoglądając w notatki. Dziennikarze dopytują, dlaczego nie udało się osiągnąć kompromisu. – Czasem za dużo determinacji może spowodować, że porozumienie jest jeszcze dalsze. Dzisiaj, gdybyśmy kontynuowali te rozmowy, to poszczególni przywódcy mogliby się za bardzo angażować w swoje priorytety narodowe – odpowiada Tusk.

Za oknem deszcz i noc. Kolumna mknie brukselskimi tunelami, policjanci na motocyklach rozcinają korek na autostradzie, by zapewnić dojazd na lotnisko wojskowe. Samochody wjeżdżają bezpośrednio na płytę, tuż pod schodki do polskiego Embraera. – Witamy ponownie pana premiera w rejsie powrotnym do Warszawy. Nasz lot potrwa godzinę i 40 minut – mówi stewardesa. Kilkanaście minut później Bruksela zostaje gdzieś w dole, 20 godzin negocjacji zlewa się w jedno wydarzenie. Do następnego szczytu, już w grudniu.

Polityka 48.2012 (2885) z dnia 28.11.2012; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Unia od kuchni"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną