Jest czwartek wieczór, w Brukseli pogoda pod psem. Rondo Schumana jest wyłączone z ruchu, policjanci zawracają przechodniów, nawet metro nie staje dziś na stacji w sercu dzielnicy europejskiej. Do miasta zjechało 28 głów państw i rządów, wszyscy są w budynku Justus Lipsius, siedzibie Rady Unii Europejskiej. Brązowe gmaszysko jest mniej znane niż Berlaymont, siedziba Komisji Europejskiej, ale to tutaj zapadają dziś kluczowe decyzje w Unii. Traktat Lizboński przesunął władzę od komisarzy do przywódców, ich szczyty to dziś najwyższe misterium polityczne w Europie.
Kiedyś Rada Europejska zbierała się od wielkiego dzwonu, ostatnio spotyka się co miesiąc. Kryzys w strefie euro wymusza ciągłe decyzje, a podejmowanie ich w gronie 27 osób to polityczna tortura. By poradzić sobie z tym zadaniem, Unia wypracowała bizantyjską machinę uzgadniania interesów narodowych, którą wytacza na każdy szczyt. Budżet to dla niej najcięższa próba. – Gdy przychodzi do pieniędzy, osobiste relacje nie mają żadnego znaczenia. To najtwardsze negocjacje w Unii – mówi Piotr Serafin, minister ds. europejskich i polski szerpa, czyli emisariusz premiera podczas unijnych zjazdów.
22:40 Czwartek.
Żeby wejść za zasieki, trzeba mieć co najmniej żółtą plakietkę. Taką dostają dziennikarze, daje ona wstęp do atrium budynku, które na czas obrad zamienia się w salę prasową. Ale plakietek jest więcej, a polityka toczy się wyżej. Na czas szczytu Justus Lipsius zamienia się w unijną wieżę Babel – budynek najeżdża pół tysiąca urzędników z 28 państw (Chorwacja zostanie członkiem UE w lipcu przyszłego roku, ale obserwuje już obrady), drugie tyle dziennikarzy i kilkaset osób obsługi.