Człowiek ten zasłynął niegdyś pasją lustracyjną. Teraz zaś nazwał zdrajcami dziennikarzy z mediów, których nie znosi i wezwał do fizycznego na nich odwetu.
O nim samym – zważywszy na poziom tych wystąpień – szkoda gadać. Nawet jego nazwiska nie warto wymieniać. Ma za to sens przyglądanie się tym, którzy umożliwiają mu publiczne funkcjonowanie. Tym, którzy nie widzą nic zdrożnego w zasiadaniu z nim przy jednym stole (prof. Andrzej Nowak z mojego Uniwersytetu Jagiellońskiego). Tym, którzy bełkot ten traktują jako polityczne poglądy – może tylko nieco kontrowersyjne. I tym, którzy słowa takie bagatelizują, sugerując, że ich autorem powinien zająć się tylko psychiatra, ale już przecież nie prokurator (na szczęście prokuratura zajęła się sprawą, zobaczymy, z jakim efektem).
Problem przyzwolenia w Polsce na szerzenie nienawiści i agresji jest dużo szerszy. Dotyczy polityków, którzy bronią kiboli i się z nimi bratają. Prokuratorów, którzy umarzają śledztwa w sprawie antysemickich wybryków z uzasadnieniem, że społeczna szkodliwość takich czynów jest znikoma. Proboszczów, którzy zapraszają do swoich parafii podobnego pokroju mędrców (ostatnio jeden z nich – nazwiska też podawać nie warto – za aprobatą obecnych księży wmawiał – od ołtarza! – wiernym jednej z parafii, że żydowskie i niemieckie banki szykują rozbiór Polski).
I hierarchów, którzy w tym przypadku jakoś nie przywołują swoich podwładnych do porządku. Ministra sprawiedliwości, chcącego „spokojnej polemiki” z faszyzującymi narodowcami, którzy chcą „obalenia republiki”. Wreszcie mediów, które drukują teksty ekstremistów albo udostępniają im antenę. Tłumaczą się przy tym, co najbardziej żałosne, szacunkiem dla idei wolności słowa.