W konkurencji przykrywania najskuteczniejszy okazał się Jarosław Kaczyński. Przykrył bowiem sam siebie. Organizowany 13 grudnia marsz pod hasłem „Wolność, Solidarność, Niepodległość” znalazł się w cieniu jednego fragmentu kolejnego wywiadu dla bardzo zaprzyjaźnionej gazety, w którym prezes wyżalił się, jak to był rozczarowany faktem, że nie został w stanie wojennym internowany. Pocieszył się wprawdzie, że brak internowania narażał go na aresztowanie. Ale jednak internowanie to internowanie, dzisiaj coś jakby order honorowy. Jak być przywódcą walki o wolność, solidarność i niepodległość, jeśli w czasach prawdziwej walki zostało się tak zlekceważonym przez bezpiekę?
Nieoczekiwanie wyznanie Jarosława Kaczyńskiego wywołało więcej komentarzy niż sam marsz i kolejne przemówienie prezesa, w którym znów sięgnął po argumenty o wyprzedaży polskiej suwerenności przez obecną władzę. Do słów o ograniczaniu wolności i kneblowaniu wolnych mediów już przywykliśmy. Podobnie jak do wcześniejszych, zagrzewających do udziału w marszu wypowiedzi o konieczności repolonizacji banków i prasy oraz o mniejszości niemieckiej.
Kaczyński ma coraz większy problem, po jaką jeszcze argumentację sięgnąć, jaką patriotyczną oprawę zastosować, aby rozniecić emocje. Jeśli ciągle gra się na najwyższych tonach, to zaczyna brakować skali. Podobnie też nie czyni wrażenia kolejna zapowiedź umocowania prof. Glińskiego na stanowisku premiera, w co sam prezes już chyba nie wierzy (jeśli się nie uda w styczniu, to ponowimy, aż zwyciężymy – zapowiedział).
Demonstracji PiS z 13 grudnia nie należy jednak lekceważyć. Zapewne miała pokazać zdolność mobilizacji własnych szeregów, rozgrzać stygnące emocje. Przede wszystkim jednak była kolejnym etapem operacji na społecznej świadomości historycznej, ciągiem dalszym przerabiania historii i pisania własnej, jedynie słusznej.