Oczywiście, dla jednych Macierewicz zawsze już będzie wielkim szkodnikiem spośród polityków Polski po 1989 roku. Dla innych pozostanie zaś niezłomnym bojownikiem w walce z „postkomunistycznym układem polityczno-bezpieczniacko-biznesowym”, „kłamstwem smoleńskim”, rosyjską dominacją, dominacją liberalno-lewicowych mediów itp.
Żadnej z tych grup sądowe postępowania i werdykty nie przekonają (choć doświadczenie wskazuje, że w dalece odmiennym stylu będą one komentować nie idący po ich myśli ewentualny wyrok).
Lecz mimo to doprowadzenie do procesu Macierewicza ma sens. Wszak do tej pory jedynie z przyczyn formalnych nie można było przed sądem zbadać, czy to Macierewicz i jego podwładni z komisji odpowiadają za upublicznianie informacji nieprawdziwych lub pochodzących z niesprawdzonych źródeł, a zniesławiających konkretne osoby.
Bo choć zapadało już wiele werdyktów cywilnych uznających tzw. Raport Macierewicza za naruszający dobra niektórych osób wymienionych tam jako współpracownicy służb specjalnych, to dotyczyć one mogły tylko resortu obrony (w ramach którego działała komisja), a nie osobiście jej szefa. Okazało się bowiem, że w sytuacji, gdy komisja przestała istnieć, samego Macierewicza pozwać nie można. Na dodatek w efekcie to budżet państwa, a nie Macierewicz musiał ponieść koszty ogłaszanych w mediach przeprosin.
Równocześnie członków komisji nie można postawić przed sąd karny, bo nie przysługiwał im status funkcjonariuszy publicznych. Szczęśliwie miał go sam przewodniczący – i tę właśnie okoliczność chce wykorzystać teraz prokuratura, oskarżając Macierewicza o niedopełnienie obowiązków i poświadczenie nieprawdy.
I choć znajdą się pewnie w tej sprawie inne prawne kruczki, to można sądzić, że tym razem wniosek prokuratorów ma mocne podstawy.