Biuro nieszczęśliwych podwładnych
Były doradca szefa CBA mówi o kulisach jego pracy
Jak pan trafił do CBA?
Odszedłem z policji, moje CV wędrowało po świecie. Któregoś dnia zatelefonowano z CBA. Poszedłem na spotkanie z szefostwem tej tworzącej się właśnie instytucji. Uzgodniliśmy szczegóły co do mojej roli i tak się tam znalazłem.
Jako specjalista od operacji specjalnych?
Moje zadanie nie zostało nigdy do końca określone. Zresztą koniec był szybki, bo pracowałem w CBA zaledwie trzy miesiące. Nie werbowałem wtedy ludzi, nie kierowałem operacjami specjalnymi. Oceniałem dokumenty pod kątem prawnym, doradzałem, wreszcie przygotowałem program szkolenia początkowego dla funkcjonariuszy, którzy przyszli tam prosto z cywila.
A nie miał pan wrażenia, że będzie to służba działająca w myśl zasady: cel uświęca środki?
Nie, ale miałem świadomość, że Mariusz Kamiński jest amatorem, zresztą on sam tego nie krył. Wiedziałem, że on ma w głowie projekt i potrzebuje ludzi do jego realizacji. Sprawiał wrażenie, że umie słuchać, zachowywał się racjonalnie. Wtedy na pewno nie był typem człowieka, który po trupach będzie zmierzać do wytyczonego celu.
Jaka była proporcja profesjonalistów do amatorów w tej instytucji?
To była ogromna mieszanina, myślę, że jedna trzecia to byli cywile bez doświadczeń policyjnych. Część trafiła tam z ulicy, bo złożyli aplikacje korzystnie zaopiniowane, inni prawdopodobnie z czyjegoś polecenia.
Znał pan Małego Tomka i Dużego Tomka, jak sędzia Igor Tuleya nazwał dwóch agentów CBA?
Dzisiejszego posła Tomasza Kaczmarka znałem jeszcze z policji. Był moim podwładnym i w pewnym sensie uczniem, bo przechodził szkolenia, które prowadziliśmy.