Za – 354 głosy, 20 wstrzymujących się. I tylko 43 przeciw. Mało który projekt miał w Sejmie takie poparcie jak ustawa o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. Jest to może najbardziej wyrazisty ze znanych mi przykładów największej słabości każdej demokracji: grozy bezmyślnej jednomyślności, czyli owczego pędu.
Zanim ustawa o CBA została uchwalona, wszystkie okoliczności owczego pędu były dobrze widoczne. Najpierw była korupcyjna psychoza. Typowy dla głębokich transformacji problem wysokiego poziomu korupcji, którą można stopniowo ograniczać za pomocą dobrze znanych rozwiązań systemowych, nasycono emocją pozwalającą uczynić z niego paliwo polityczne. Zapobieganie korupcji, ujawnianie jej i karanie zastąpione zostało nośną politycznie ideą „walki z korupcją”.
Walka na sztandarze
„Walka z korupcją” była jednym z najwyżej niesionych sztandarów budującego IV RP PO-PiS. Ale właśnie „walka”. Nie ograniczenie korupcji. To, że 43 posłów (lewicy) głosowało przeciw, świadczyło o sporej odwadze cywilnej. Bo radykalna parlamentarna większość stawiała sprawę ostro: popierasz CBA czy korupcję? IV RP z Rokitą, Kaczyńskim i Ziobrą na czele wynalazła wtedy i wyszlifowała w komisji rywinowskiej nowy język polityczny, wobec którego użytkownicy starego języka byli bezradni jak dzieci. Bez końca słychać było niestworzone historie o wszechogarniającym układzie, a prośby o szczegóły kwitowano tajemniczymi minami i sakramentalnym: wiem, ale nie powiem. Kto oponował, słyszał, że trzęsie portkami, bo boi się prawdy.
Wielu sensownych ludzi temu szantażowi uległo i zamilkło.