Tusk w Brukseli, po zamknięciu negocjacji w sprawie wysokości unijnego budżetu, oświadczył, że był to chyba najbardziej szczęśliwy moment w jego karierze politycznej. Trzeba to rozumieć właściwie. Szef rządu pokazuje opinii publicznej, że jego energia była skierowana w stronę najbardziej strategiczną. Kiedy znikał, prowokując pytania, gdzie jest premier, może teraz odpowiedzieć: sorry, załatwiałem wielką „kasę” w czasach kryzysu i cięć, kiedy inni bredzili o wielopunktowych wybuchach w Tupolewie.
Faktycznie, lider Platformy dał wiele dowodów swojej determinacji na tym polu. Również zdolności do przebywania na salonach Wspólnoty, obok jej najważniejszych polityków. Chciałoby się powiedzieć, jak równy z równymi, co oczywiście byłoby przesadą. Ale na pewno jako kolega poważny i obliczalny. Nie sposób sobie wyobrazić w tej roli szefa jakiejkolwiek innej polskiej partii politycznej. Znaczenie ma, rzecz jasna, także doświadczenie, jakiego inni polscy politycy nie mieli szansy nabyć, ale jest pytanie, czy by chcieli go nabrać z takim zapałem, jak zrobił to Tusk.
Przyjęty w Brukseli budżet ma obowiązywać do 2020 r., a ewentualna trzecia kadencja Platformy skończyłaby się w 2019 r. Ekipa premiera wzmacnia wrażenie, że Tusk to załatwił, więc i on ma najsilniejsze prawo do pilnowania tych pieniędzy, sterowania nimi do końca okresu budżetowego. Przecież nie ci, którzy byli i są eurosceptyczni bądź wręcz wrodzy wobec Unii. A jeszcze do tego pojawia się kwestia wejścia Polski do strefy euro. Obecny rząd już ją rozważa i projektuje i właściwie tylko on ma jakąkolwiek szansę w przyszłości, po 2015 r., tę operację zrealizować. Prawicowa opozycja nie chce o tym słyszeć. Podobnie jak o europejskim pakcie fiskalnym, który właśnie ma być rozpatrywany w Sejmie.