Dyspozytor pogotowia odesłał matkę „do kolegi”, czyli do lekarza nocnej pomocy, mimo że dziecko miało bardzo wysoką gorączkę. Nocna pomoc także się nie pofatygowała, bo „co z tego, że ja wystawię pani receptę, jak pani i tak jej dzisiaj nie wykupi”. Minister Bartosz Arłukowicz przyznał, że zawinił system i winni zostaną ukarani.
Może rzeczywiście ukarany zostanie dyspozytor pogotowia, a także lekarz z nocnej pomocy. To jednak nie znaczy jeszcze zmiany złego systemu. Jest on zły dlatego, że poszczególne ogniwa służby zdrowia nie są zainteresowane naszym wyleczeniem, ale – odesłaniem do kolegi. Nasza publiczna opieka zdrowotna opiera się na spychologii. Niech kolega ma kłopot i poniesie koszty, byle nie ja. Ogniwo pierwsze, czyli lekarz pierwszego kontaktu, dostaje za każdego zarejestrowanego u siebie pacjenta tak zwaną stawkę kapitacyjną (około 8 zł miesięcznie) niezależnie od tego, czy podejmuje się leczenia, czy raczej odsyła do specjalisty. A także od tego, ilu pacjentów w ogóle się do niego zgłosi. U specjalistów są kolejki, więc wolą odsyłać do szpitali. Te z kolei również nie chcą przyjmować chorych ludzi, słusznie twierdząc, że SOR-y (szpitalne oddziały ratunkowe) powinny być przeznaczone tylko dla nagłych przypadków, a nie dla chorych, którzy mogli być wyleczeni w przychodniach.
W przypadku małej Dominiki zadziałał ten sam mechanizm. Dyspozytor pogotowia, mimo 42 stopni gorączki dziecka, uznał że to „nie jego działka”. Po co pogotowie ma wysyłać karetkę i ponosić koszty, skoro od nocnej pomocy jest kolega. Rozumował częściowo słusznie, nie wziął jednak pod uwagę sprawy najważniejszej – że dziecko może umrzeć. A, przy tak wysokiej gorączce, powinien.