PiS pewnie rozbawił ministra finansów; prezydentowi odpowiedziano dyplomatycznie poprzez rzecznika, że się zobaczy, czy państwo stać na jego pomysł.
Pytanie, co właściwie politycy mają na myśli, naciskając po raz kolejny klawisze z napisami „rodzina” i „demografia”? Chce się wciąż wierzyć, że to nie tylko rytualny motyw dla przypochlebienia się wyborcom. Że chodzi o autentyczny frasunek o kondycję społeczeństwa, które nie chce się rozmnażać tak, by w przyszłości młodzi dali radę wspierać starych.
Kto dziś stwarza nadzieję, że szybko mógłby być przy nadziei? Dwie oddalone od siebie kategorie młodych ludzi. Tam, gdzie wykształciło się dziedziczne, nawykowe bezrobocie, a organizacja życia polega na sprawnym podwieszeniu się pod pomoc społeczną, dzieci rodzą się (często jeszcze dzieciom) bez planu, bez namysłu, a z becikowym prokreacja idzie tylko żwawiej. Podatek jest tam kategorią abstrakcyjną; stypendium demograficzne – oho, ho – skutki mogą być imponujące. Tyle że jeśli państwo nie zajmie się wyciąganiem dzieci z tych światów nicnierobienia, żadne z nich nikogo nigdy nie wesprze. Tam chorobą jest raczej rozrodcza nadaktywność, którą trzeba by okiełznać antykoncepcją i wychowaniem seksualnym.
Na przeciwnym biegunie mamy większość 20-, 30-, 40-latków – lepiej lub gorzej, ale wykształconych, ambitnych, odpowiedzialnych. Z czego wynika reprodukcyjna anemia tych młodych ludzi? Z braku poczucia bezpieczeństwa i kontroli nad własnym życiem. Boją się o pracę, bo albo jej nie mają, albo im młodsi, tym częściej wyjęci są poza jakąkolwiek cywilizowaną ochronę pracowniczą. Boją się braku czasu; realnie mogą poświęcić rodzinie jego skrawki. Drżą w niewoli franka szwajcarskiego, jeśli w ogóle zdobyli dach nad głową. Boją się o rodziców oczekujących wsparcia. O swoją przyszłość, bo straszy się ich, że emerytur raczej nie doczekają. Wreszcie – o własną, kruchą, młodą rodzinę. Nowe, partnerskie role kobiet i mężczyzn ledwie zaczęły się ucierać, więc duża część związków trzeszczy w szwach. I pęka. Gdy pojawia się dziecko, nadchodzi pierwszy i często ostatni kryzys. Nierzadko brutalny i dewastujący rozwód. Ludzi wpędzonych w lata przez rozmaite stresy i traumy goni w końcu biologia. A więc badania prenatalne (coraz trudniej dostępne), in vitro (aż strach znów zaczynać).
Polityka społeczna powinna być synchroniczną operacją w wielu rejonach obolałego organizmu. Pieniądze, owszem, przydadzą się każdej rodzinie z dziećmi. Ale czy są lekarstwem – bez niczyjej obrazy – na anemię rozrodczą? Wątpliwe. To jakby choremu aplikować tran, gdy trzeba mu dotoczyć krwi i postawić na nogi.