Agnieszka Sowa: – Czy śledząc losy polskich himalaistów na Broad Peak, przeżywała pani na nowo to, co się wydarzyło dwa i pół roku temu, gdy pani partner i ojciec pani córeczki Bartosz Tomaszewski zginął w Alpach?
Sylwia Bukowicka: – To dziwne, ale nie. Cały czas myślałam o Tomku i Macieju. Gdy zamilkli, nie spałam całą noc. Tych wypadków nie można porównywać tylko dlatego, że wspólnym mianownikiem są góry. Wyprawa Bartka nie była wyczynowa, Mont Blanc rocznie zdobywa wielu śmiałków, niejednokrotnie bez żadnego przygotowania górskiego. Bartek z naszym kolegą, doświadczonym alpinistą, weszli na szczyt latem popularną trasą, bez żadnych problemów. Potem schodzili. I kiedy było już widać dach schroniska Tete Rousse, na wysokości ok. 3500 m, Bartek stracił równowagę. Upadek w stromym terenie piarżystym zawsze wiąże się z niebezpieczeństwem.
Czy uprawiający wyczynowo sporty ekstremalne mają jakiś specjalny typ osobowości? Przeciętnemu człowiekowi ryzykowanie życia dla kilku metrów wyżej wydaje się po prostu niepojęte.
Nigdy nie miałam poczucia, że ryzykuję życie. Gdybym miała taką myśl, że mogę nie wrócić z wyprawy, tobym chyba w ogóle na nią nie pojechała. Chodzę w góry, bo tam czuję się wolna. Ta nieograniczona przestrzeń mnie inspiruje. Tam docenia się to, czego nie zauważa się w domu. Człowiek może poznać siebie. Zobaczyć, jak funkcjonuje w skrajnie trudnej sytuacji, gdzie może liczyć tylko na własne siły. Przez lata trenowałam lekkoatletykę i to była ciągła rywalizacja z ludźmi, ciągłe porównania. W końcu zmęczyło mnie to i stwierdziłam, że chcę poznać granice własnych możliwości, na ile mnie stać, jak wysoko mogę wejść, ile jest w stanie znieść mój organizm przy dobrym treningu.