Donald Tusk zapowiedział, że będzie ubiegał się po raz kolejny o przywództwo w partii, przecinając spekulacje, że a nuż przypomni sobie o obietnicach składanych przed laty, że to już jego ostatnia kadencja. Ta deklaracja, oczywiście, nie oznacza końca walki o władzę i pozycję w partii.
Platformę, podobnie zresztą jak inne partie, podzielić jest trudno. Kto odchodzi, przepada albo kaja się, by wrócić. Wbrew utrwalonej przez media opinii w PO nie ma wyodrębnionych frakcji z wyraźnymi liderami. Są raczej dwory ważniejszych lub uważających siebie za ważnych polityków. Albo pojedynczy politycy z ambicjami. Tak jak choćby Jarosław Gowin, w którym widziano już lidera zjednoczonej prawicy, a – gdy przyszło co do czego – został sam, bo nawet wyznający skrajny tradycjonalizm poseł John Godson dobrze się poczuł w platformianym pluralizmie i deklarował to publicznie na każdym kroku.
Frakcja konserwatywna, która, biorąc pod uwagę głosowania w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej czy związków partnerskich, liczyć może ok. 60 osób, dzieli się na tyle podfrakcji bez żadnego lidera, że trudno uznać ją za byt realnie istniejący. Na dodatek taki, który mógłby utworzyć odrębną partię, grupowo przejść do PiS, połączyć się z Solidarną Polską albo wykonać jakiś podobnie bezsensowny politycznie manewr. Ta „frakcja” istnieje tylko jako część PO i tylko podczas bardzo niewielu głosowań. Jej pozorna siła wynika z faktu, że Platforma jako całość stała się w ostatnich latach bardziej konserwatywna, bo taka jest chyba natura każdej partii władzy.
Czy dziś możliwe byłoby przegłosowanie poluzowania polityki antynarkotykowej, co jeszcze w poprzedniej kadencji udało się przeprowadzić?