Pod dokumentem przyjętym na ostatniej Konferencji Episkopatu Polski, dotyczącym wyzwań bioetycznych „przed którymi stoi współczesny człowiek”, nie podpisał się żaden hierarcha Kościoła, który został poczęty drogą zapłodnienia pozaustrojowego. Ale czy nie można sobie wyobrazić, że za kilkadziesiąt lat w tym gronie znajdzie się biskup, którego katoliccy rodzice wychowali, a wcześniej sprowadzili na świat właśnie dzięki metodzie in vitro? I co wtedy? Czy podpisze się pod słowami, że jest „człowiekiem wytworzonym w laboratorium i przeniesionym mechanicznie do organizmu matki”? Czy będzie mu łatwo pogodzić się z opinią, że „procedura jego spłodzenia nie jest w istocie procedurą leczniczą, lecz została przejęta z hodowli roślin i zwierząt”? Czy wreszcie zaakceptuje to, iż „został powołany do życia przez obcych ludzi, za cenę zabicia lub zamrożenia rodzeństwa w najwcześniejszej fazie istnienia”?
Tak ostrej krytyki in vitro w polskim Kościele nie słyszałem od dawna. Nie odbieram duchownym prawa do nazywania embrionu człowiekiem, gdyż w rzeczy samej zarodek ludzki jest pierwszą fazą rozwoju człowieka, którą każda z żyjących osób ma za sobą. Dlaczego jednak odbierać rzeszy ludzi poczucie godności, zwłaszcza kiedy o tę godność sami biskupi apelują?
Najgorsze jest jednak to, że nowy dokument Episkopatu mija się z prawdą naukową w kilku kwestiach. I to w sytuacji, kiedy już na samym wstępie duchowni o tę prawdę apelują, krytykując media za przekazywanie uproszczonych informacji. „Uczciwość i roztropność, niezbędne do rozstrzygania najbardziej fundamentalnych pytań – pouczają biskupi – buduje się na wrażliwości moralnej i wiedzy”. Otóż to: wiedzy!