Według ostatnio lansowanej koncepcji obronnej, Polska tak się dozbroi, że – jakby co – sama obroni swoje granice. Prof. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, coraz śmielej lansuje tę ideę. Takimi obietnicami dobrze karmi się narodową dumę. Brzmią znacznie lepiej niż prawda o tym, co mamy i na co nas stać. A mamy niewiele i stać nas na niewiele więcej.
Sprzęt starszy od żołnierzy
Armia jest droga w budowie, jeszcze droższa w utrzymaniu. Pacyfiści mawiają, że największym wkładem wojska w obronność byłaby samolikwidacja. 30 mld zł, które co roku wykładamy na wojsko, znacznie lepiej przysłużyłoby się krajowi, gdyby przeznaczyć je na infrastrukturę, energetykę czy wsparcie nauki. Ale idea rozbrojenia tłumów nie porywa. Armię popiera ponad 80 proc. społeczeństwa. Polska, jak wiadomo, ma trudną historię. Pod tym pretekstem wojsko załatwiło sobie uprzywilejowaną pozycję – ze sztywnym, ciągle rosnącym poziomem finansowania.
Jak na razie nie widać, żeby te pieniądze przekładały się na sprawność wojska. Jedną z przyczyn jest fakt, że za armią ciągną się tłumy emerytów. Mundurowi mają emerytalne przywileje, na jakie nie stać nawet bogatszych od nas. Drugim powodem ociężałości naszego wojska są lata niedofinansowania, które teraz odbijają się czkawką.
Jeszcze nie tak dawno na stronach Ministerstwa Obrony Narodowej można było znaleźć zakładkę o wojsku w liczbach. Chwaliliśmy się, ile to mamy czołgów, bojowych wozów piechoty, śmigłowców. W liczbach rzeczywiście wyglądało to nieźle. Aż ktoś wreszcie zorientował się, że to bardziej lista wstydu niż dumy. Wystarczyło porównać typ uzbrojenia z jego datą produkcji. Średnia wieku ciężkiego sprzętu w polskiej armii dobija trzydziestki. Zachodnie armie też nie używają czołgów prosto spod igły. Tylko że swój sprzęt regularnie modernizują. Polska takich możliwości nie miała, bo sprzęt jest poradziecki, a nastawienie postkolonialne. Zajeździć to, co mamy, i kupić nowe na Zachodzie. Tylko że zakupy z roku na rok odsuwano, a sprzęt nieubłaganie się starzał. I tak doszliśmy do ściany. – To, co kiedyś ćwiczyło się kompanią (16 wozów), teraz ćwiczymy plutonem, czyli na cztery wozy. Większość działa tylko na papierze. Kanibalizujemy je już od lat, przekładając części z tych niedziałających do jeszcze działających – mówi jeden z żołnierzy używających bojowych wozów piechoty (BWP). O tym, że BWP należy jak najszybciej zdjąć z ewidencji, ładnie pomalować i sprzedać, gdzie się tylko da, napisali już autorzy pierwszego Strategicznego Przeglądu Obronnego. Dokument powstał w 2006 r. Wojsko BWP reanimuje do dziś.
Nasz podstawowy czołg T-72 na uzbrojenie armii wszedł w 1978 r. Do dziś mamy ich ponad 500. Zdaniem specjalistów warte są tyle, co stal, z której je wyprodukowano. Nawet gdyby wojsko upierało się, że chce ich nadal używać, to miałoby z tym gigantyczny kłopot, bo zaczyna brakować kluczowych części zamiennych. Największy kłopot jest z silnikami.
Nie lepsza sytuacja jest z ciężkimi czołgami Leopard. 11 lat temu Niemcy przekazali nam 128 tych czołgów. Choć niemłode, były w całkiem niezłym stanie. Były, bo dziś większość z nich stoi w hangarach. Wojsko uznało, że informacja, ile czołgów jest sprawnych, to informacja wrażliwa i odmawia jej podania. Ale nieoficjalnie mówi się, że do użytku zdatnych jest zaledwie 30. – Większość nie ma aktualnych badań technicznych – mówi proszący o anonimowość wojskowy. – Przełożeni podjęli racjonalną decyzję, że nie ma sensu robić kosztownych badań, skoro czołg i tak niebawem czeka gruntowna modernizacja. Koszt badania technicznego jednego czołgu to 100 tys. zł. Decyzja jest rzeczywiście racjonalna. Ale ślimaczący się proces przygotowań do modernizacji wydaje się być niezrozumiały.
Dumą polskiej armii jest Rosomak. To rzeczywiście udany sprzęt. Wojskowi chętnie podkreślają, że sprawdził się w Afganistanie. Tylko że tam nie było helikopterów ani czołgów, które polowały na Rosomaki. W konwencjonalnym konflikcie na takie fory nie będzie można liczyć. Sprawę miała załatwić dodana Rosomakowi bezzałogowa wieża, wyposażona w przeciwpancerne rakiety Spike. Przymiarki do jej zakupu ciągną się latami. Gen. Mieczysław Cieniuch, odchodzący ze stanowiska szefa Sztabu Generalnego, podjął męską decyzję i wojsko nie kupi już więcej wież załogowych. Na nowoczesne bezzałogowe będzie musiało jednak poczekać co najmniej dwa lata. Produkowane obecnie Rosomaki trafią więc do armii w wersji bez uzbrojenia. To smutna metafora stanu polskiej armii.
Marynarka wojenna to ten rodzaj sił zbrojnych, który jest najbardziej zaniedbany sprzętowo. Okręty podwodne Koben są starsze niż służące na nich załogi. Fregaty pływają po niespokojnych morzach ministerialnych decyzji. Raz mamy je modernizować. Później płyną na żyletki. I znów pojawia się pomysł na remont. Najnowocześniejszy sprzęt dla marynarzy, czyli korweta Ślązak, zdążyła się zestarzeć, a jeszcze jej nie ukończono i nie nastąpi to prędko.
Najnowocześniejsze mamy lotnictwo. Zwłaszcza 48 samolotów F-16. Ale na ich przykładzie najlepiej widać, jaką cenę ma nowoczesność. W zeszłym roku koszty specjalistycznego szkolenia pilotów pochłonęły ponad miliard złotych. Drogo, ale na całym świecie tyle to kosztuje. Drugim pod względem liczebności samolotem bojowym są Migi-29. Polsce brakuje jednak nowoczesnego uzbrojenia do nich. I pewnie się to nie zmieni, bo racjonalny rachunek ekonomiczny nakazuje, żeby inwestować w rakiety do F-16. Kiedy ma się krótką finansową kołdrę, trzeba dobrze liczyć. Z tego samego paragrafu postawiono kreskę na szturmowych Su-22. W zeszłym roku przestano kierować młodych pilotów do szkolenia na tym typie samolotu. Z czasem suki, jak je pieszczotliwie nazywają piloci, przestaną się więc pojawiać na polskim niebie.
Myjemy czy robimy nowe?
Tylko kilka krajów na świecie nie ma armii. Wyrzekły się jej z prostego przekonania – że przy ich możliwościach finansowych nie da się stworzyć armii, która je obroni. Takie kraje chowają się pod skrzydłami wielkich wojskowych sojuszy. Zwykle nawet te neutralne zbroją się na potęgę.
Na świecie jest kilka modeli armii. Te największe generują miliardowe koszty. Ale jednocześnie występują w charakterze utrwalacza pozycji ekonomicznej. Armie średniej wielkości z reguły utrzymują państwa mające niezałatwione sprawy z sąsiadami. Tkwią w rodzaju zahibernowanej wojny. Polska miała ambicje na taki model. Ale finansowo go nie udźwignęła. Przez prawie 20 lat liczebność wojska była stale zmniejszana. Zaczęliśmy od około 250 tys. na początku przemian po 1989 r., a zatrzymaliśmy się na 100 tys. po uzawodowieniu. To, że armia jest mniejsza, nie oznacza jednak, że jest tańsza. Mała zawodowa armia wymaga więcej sprzętu i nowoczesnej techniki. Jeśli rzeczywiście inwestowanie w wojsko ma mieć sens, to to jest ten moment, w którym cały ten złom trzeba szybko naprawić, zmodernizować, wymienić.
Modernizacja, wydawałoby się, to wielka szansa dla polskiego przemysłu. Ale tam sytuacja nie jest lepsza niż w armii. – Nasz przemysł chce produkować ciężkie wozy, ale nie umie do nich zrobić silników. Ma ambicje robić zestawy artyleryjskie, ale nie potrafi sam wyprodukować lufy. A tak w ogóle to nawet prochu nie produkuje już samodzielnie – mówi jeden z ekspertów. Przemysł staczał się technologicznie razem z polską armią. Skoro ona nie zamawiała nowoczesnego sprzętu, to on go nie produkował. Teraz armia chce kupować, ale polskie fabryki mają niewiele do zaoferowania.
Być może jednak jeszcze mamy szansę przekucia porażek w sukces. Chiny, które są obecnie piątym eksporterem broni na świecie, nie tak dawno nie mogły się pochwalić wielkimi osiągnięciami w kwestii sprzętu wojskowego. Seria zakupów całych linii technologicznych i ich umiejętne rozwijanie zmieniło ten stan rzeczy.
Bumar jeszcze rok temu przekonywał, że jest w stanie samodzielnie stworzyć własny wóz bojowy Anders. Demonstrator technologii, na który z budżetu państwa wydano ponad 20 mln zł, kurzy się obecnie w magazynach. Projekt wymaga tylu udoskonaleń, że właściwie można już o nim zapomnieć. – Szkoda jednak marnować doświadczenie, które przy okazji zostało zdobyte. Jeśli połączylibyśmy je z technologią już istniejącą, można by osiągnąć ciekawe efekty – mówi jeden z ekspertów. Niebawem na próby ściągnięte zostaną do Polski dwa wozy: CV 90 i Ascod. Gdyby wybrany producent zgodził się na wytwarzanie ich w Polsce i rozwijanie platformy przez rodzimy przemysł, to wreszcie byłoby czym zastąpić 40-letnie BWP.
Zachodni producenci robią jednak co mogą, żeby sprzedawać produkty, a nie technologię. – Jesteśmy zdeterminowani, żeby odwrócić ten trend. I mamy już pierwsze sukcesy – zapowiada Waldemar Skrzypczak, wiceminister obrony narodowej odpowiedzialny za modernizację polskiej armii. Z jego inicjatywy jeden z podległych wojsku zakładów rozpoczął rozmowy z dwoma wiodącymi producentami silników do ciężkich pojazdów. W ciągu najbliższych dziesięciu lat wojsko będzie potrzebowało kilka tysięcy wozów, czołgów, ciężarówek i samochodów terenowych. Głupio byłoby to wszystko po prostu importować. Tym bardziej że możliwości polskiej zbrojeniówki są duże.
Są jednak takie dziedziny, w których nie mamy żadnych doświadczeń i możliwości. Obronę rakietową, której obecnie brak, będziemy musieli kupić za granicą. Tak samo jest z bezzałogowcami (dronami), co do których już nikt nie ma wątpliwości, że będą bronią przyszłości. Inspektorat Uzbrojenia Sił Zbrojnych jest w trakcie negocjacji z dwiema izraelskimi firmami. W wojsku ścierają się pomysły, czy lepiej kupować samoloty duże, przystosowane do przenoszenia dużej ilości uzbrojenia na duże odległości, czy wybrać te średnie. Tym bardziej że różnica w cenie nie jest aż tak wielka.
Nie wyprodukujemy też już własnego śmigłowca. I to nie tylko dlatego, że sprzedaliśmy zakłady zachodnim producentom. W Polsce nie ma już hut, które byłyby w stanie wyprodukować odpowiednie aluminium. Obydwaj światowi producenci działający w Polsce silniki muszą importować ze swoich zakładów poza Polską. Specjalizacja to już globalny trend.
Wojna na gesty
Przez ostatnie 14 lat Polska buduje swoje bezpieczeństwo na sojuszu północnoatlantyckim. Z NATO jest jak z demokracją: to coraz mniej wydolny sojusz, ale najlepszy, jaki mógł się nam trafić. Polska, jako kraj graniczny sojuszu, jest jednym z największych beneficjentów środków z NATO. Modernizujemy z tych pieniędzy lotniska, porty. Budujemy sieć radarów wczesnego ostrzegania. Aktywnie włączamy się w natowskie programy. Płacimy za wspólną flotę transportową. Dokładamy się do samolotów wczesnego ostrzegania AWACS. Po przerwie wracamy do programu obserwacyjnego opartego na bazie bezzałogowych samolotów dalekiego zasięgu Global Hawk. Wysyłamy wojsko na misje.
Jako jeden z nielicznych krajów utrzymujemy niemal 2-proc. współczynnik finansowania armii (na wojsko przeznaczamy corocznie 1,95 proc. PKB). Inwestujemy w bezpieczeństwo, którego tak naprawdę sami nie jesteśmy w stanie sobie zapewnić. 37-milionowy kraj na dorobku, bez dostępu do surowców strategicznych, dużo więcej zrobić nie może. Model turecki, w którym stawia się na silne zmilitaryzowanie społeczeństwa, nie ma w Polsce szans. Finansowo i mentalnie. Decyzja o zaprzestaniu poboru była jedną z najlepiej przyjętych reform. Polacy chcą żyć w bezpiecznym i wolnym kraju. Ale nie chcą za to płacić więcej niż muszą. 130 mld, które w ciągu najbliższych 10 lat mamy wydać na armię, to próg naszych możliwości. Ktokolwiek go przekroczy, spowoduje, że Polska będzie mniej bezpieczna niż bardziej. Wydatki na armię muszą być adekwatne do potrzeb i zagrożeń. A tych Polska ma połowę mniej niż kiedyś. Niemcy to nasz największy partner handlowy. Nikomu nie zależy na psuciu tych relacji. – Współczesny model dominacji nie opiera się na ekspansji terytorialnej, ale gospodarczej. Klasyczny konflikt z wielkimi ruchami wojsk dla nikogo w naszym regionie nie byłby opłacalny – mówi generał Bogusław Pacek, rektor Akademii Obrony Narodowej.
Pogłoski o ostatecznym zwycięstwie pokoju są jednak przesadzone. Najbliższy konflikt zbrojny, jaki czeka Polskę, rozegra się już jesienią. Konkretnie na przełomie września i listopada. Po jednej stronie Bugu staną dywizje rosyjskie i białoruskie. Po drugiej polskie, wspierane przez wojska NATO. Obecność potwierdzili Francuzi, Niemcy, Anglicy i kilka innych państw. Łatwo im przyszło się zdeklarować, bo konflikt odbędzie się na poligonach. A przekraczanie granic zapisano tylko w scenariuszach. Ale Polsce udało się wreszcie zmobilizować NATO do odpowiedzi na ćwiczenia rosyjskie, w czasie których druga strona wcale nie ukrywa, czyje wojsko wirtualnie niszczy. Organizowane przez Polskę kontrmanewry będą odpowiedzią raczej symboliczną, bo kryzys mocno przewietrzył europejskie budżety obronne. Ale tym bardziej wartą docenienia, że pomimo tego NATO znalazło jeszcze choć trochę energii, żeby odpowiedzieć na cyklicznie organizowane przez Rosjan ćwiczenia przy polskiej granicy. Tym bardziej że scenariusz ostatnich dużych ćwiczeń tego typu niemal wprost wskazywał Polskę jako obiekt potencjalnej agresji. My prawem mniejszego i słabszego wolimy ćwiczyć obronę Wisłolandii przed atakiem Bambalanu. Ale wojna na gesty symboliczne trwa.
Wojskowi namawiają, żeby przygotowywać się również na gesty mniej symboliczne. – Bezpieczeństwo może być bierne i aktywne. Bierne to takie, które wynika samo z siebie. Nikomu nie zależy na zaatakowaniu nas, więc jesteśmy bezpieczni – tłumaczy gen. Mieczysław Cieniuch, szef Sztabu Generalnego. – Aktywne bezpieczeństwo polega na przygotowywaniu się na różne ewentualności. To nie jest przypadek, że na świecie nie ma żadnego liczącego się państwa bez armii – mówi gen. Cieniuch. Polska chce się liczyć. Ale żeby to osiągnąć, powinna również umieć dobrze liczyć, ile naprawdę warto wydać na zbrojenia.
Parasol rakietowy
Priorytetem polskiej armii jest budowa tzw. tarczy rakietowej. Choć w polskim wydaniu lepiej byłoby mówić o parasolu. Przed deszczem nie uchroni, ale też nie da całkiem zmoknąć. Nasza „tarcza” będzie podobna. Ochroni tylko kluczowe elementy – jednostki wojsk, elektrownie, centra komunikacyjne. Reszty już nie. Trudno wskazać liczbę baterii potrzebnych do tego zadania. Ale wiadomo, ile będzie nas to kosztować. Około 10 mld zł i trudno liczyć na rabaty. Sami produkujemy tylko radary i systemy łączności. W kwestii rakiet w 100 proc. jesteśmy uzależnieni od zachodnich producentów.
Polska powinna też mieć rakiety do atakowania celów potencjalnego przeciwnika. Najlepiej takie o zasięgu do 1000 km. Wystarczy 20 takich rakiet, bo mają odstraszać, a nie wygrywać konflikty. Problem w tym, że nikt nie chce ich nam sprzedać w obawie przed reakcją Rosji.
Kolejnym wyzwaniem są drony zdolne do przenoszenia uzbrojenia. Drony zrewolucjonizują konflikty – na misję wysyłamy maszynę, nie człowieka. Są trzy razy tańsze od współczesnego samolotu bojowego. Masowo produkowane maszyny, którymi może kierować stosunkowo szybko przeszkolony operator, to nowa jakość. Oblicza się, że polska armia powinna mieć około setki dronów.
Po zabezpieczeniu nieba kolejnym priorytetem jest zapewnienie armii dużej manewrowości. Ponieważ armia jest mała, od kilku lat zaniedbana jest kwestia szkolenia i spraw mobilizacyjnych, musimy braki w sile nadrabiać szybkością. 70 helikopterów, które chcemy kupić, to dopiero wstęp. Potrzebne jest jeszcze dodatkowych 30 i około 50 śmigłowców szturmowych. Analizy bezpieczeństwa wskazują, że Polska, w odróżnieniu od innych państw europejskich, w większym stopniu narażona jest na silny atak pancerny. Powinna mieć więc co najmniej 200 czołgów ciężkich i około 300 lekkich. Do tego 400 opancerzonych transporterów z działkami 30 mm i pociskami do niszczenia czołgów i śmigłowców.
Najwięcej kontrowersji wzbudza marynarka. Według niektórych analityków, okręty podwodne powinny być kupione tylko, jeśli wyposażymy je w rakiety manewrujące. Bez tego uzbrojenia w ogóle nie ma sensu ich kupować. Do tego góra trzy okręty patrolowe (mniejsze korwety) i trzy niszczyciele min. Okręty są drogie i mało skuteczne na tak małym morzu jak Bałtyk.