Według ostatnio lansowanej koncepcji obronnej, Polska tak się dozbroi, że – jakby co – sama obroni swoje granice. Prof. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, coraz śmielej lansuje tę ideę. Takimi obietnicami dobrze karmi się narodową dumę. Brzmią znacznie lepiej niż prawda o tym, co mamy i na co nas stać. A mamy niewiele i stać nas na niewiele więcej.
Sprzęt starszy od żołnierzy
Armia jest droga w budowie, jeszcze droższa w utrzymaniu. Pacyfiści mawiają, że największym wkładem wojska w obronność byłaby samolikwidacja. 30 mld zł, które co roku wykładamy na wojsko, znacznie lepiej przysłużyłoby się krajowi, gdyby przeznaczyć je na infrastrukturę, energetykę czy wsparcie nauki. Ale idea rozbrojenia tłumów nie porywa. Armię popiera ponad 80 proc. społeczeństwa. Polska, jak wiadomo, ma trudną historię. Pod tym pretekstem wojsko załatwiło sobie uprzywilejowaną pozycję – ze sztywnym, ciągle rosnącym poziomem finansowania.
Jak na razie nie widać, żeby te pieniądze przekładały się na sprawność wojska. Jedną z przyczyn jest fakt, że za armią ciągną się tłumy emerytów. Mundurowi mają emerytalne przywileje, na jakie nie stać nawet bogatszych od nas. Drugim powodem ociężałości naszego wojska są lata niedofinansowania, które teraz odbijają się czkawką.
Jeszcze nie tak dawno na stronach Ministerstwa Obrony Narodowej można było znaleźć zakładkę o wojsku w liczbach. Chwaliliśmy się, ile to mamy czołgów, bojowych wozów piechoty, śmigłowców. W liczbach rzeczywiście wyglądało to nieźle. Aż ktoś wreszcie zorientował się, że to bardziej lista wstydu niż dumy. Wystarczyło porównać typ uzbrojenia z jego datą produkcji.