Polonia Warszawa, najstarszy stołeczny klub, zacznie przyszły sezon w 3. albo w 4. lidze, bo nie ma za co spłacić swoich długów wobec urzędu skarbowego, ZUS-u, piłkarzy i innych pracowników klubu, ze sprzątaczkami włącznie. Ogłoszenie tej decyzji było formalnością, bo zgodnie z regułami wyznaczanymi przez PZPN klub musi na bieżąco regulować swoje zobowiązania i przedstawić dokumenty, z których wynika, że jest wiarygodny finansowo. Przez lata licencje uprawniające do gry w Ekstraklasie wydawano po uważaniu; teraz kończy się patrzenie na politykę klubów przez palce. I w tym sensie przypadek Polonii napawa optymizmem, ponieważ oznacza koniec w Ekstraklasie klubów osadzonych na ruchomych piaskach.
Nad losem Polonii płacze garstka jej wiernych sympatyków ze stolicy. W roli grabarza obsadzili Ireneusza Króla, który ubiegłego lata za 5 mln złotych odkupił Polonię od Józefa Wojciechowskiego, bo zabawka z Konwiktorskiej przestała go rajcować, mimo, że na jej upiększanie wydał ponoć 100 mln złotych. Wojciechowski nie jest pierwszym milionerem nie mającym pojęcia o zarządzaniu klubem, który bajońskimi zarobkami rozpuścił piłkarzy, zepsuł rynek i otoczył się złymi doradcami. Król nie jest pierwszym ani ostatnim biznesmenem, który w polskim futbolu pojawił się znikąd, a przyciśnięty przez wierzycieli ściemniał, że już, już wysyła, reguluje, spłaca, po czym zapadł się pod ziemię.
Ktoś powie, że z finansami w polskim futbolu nie jest tak źle, skoro w Ekstraklasie upadków a’la Polonia nie ma ostatnio za wiele. To prawda, tylko że nie brakuje w Ekstraklasie klubów będących na garnuszku samorządów (m.in. Piast Gliwice okrzyknięty fenomenem i rewelacją rozgrywek, bo załapał się do europejskich pucharów, które prawdopodobnie skończy na pierwszym z brzegu egzotycznym rywalu), a odcięte od tych pieniędzy stają na krawędzi upadku.