Dla premiera sprawa jest jasna. I to od dawna. – Możecie zlikwidować subwencję, nie obchodzi mnie to. Poradziliśmy sobie bez niej wcześniej, poradzimy sobie i teraz – mówił na jednym ze spotkań kierownictwa klubu PO jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu. Przeforsował wówczas obcięcie budżetowych pieniędzy dla partii politycznych o połowę. Choć w kierownictwie Platformy wiele osób opierało się temu pomysłowi, Tusk zupełnie je zignorował. – O słabościach systemu finansowania partii wiadomo było od dawna. Problemem jest kontrola wydatków, a właściwie jej brak – mówi jeden z długoletnich partyjnych skarbników.
Gdy wiosną 2001 r. Sejm uchwalał rewolucyjne przepisy o finansowaniu partii politycznych, atmosfera wokół ich pieniędzy była równie gęsta, choć z innych powodów. Poseł Ludwik Dorn, który wówczas pracował nad zmianami w prawie, pamięta to tak: – Partie dotknęła korupcja, pieniądze krążyły pod stołem. Przed wprowadzeniem zmian partie mogły m.in. prowadzić działalność gospodarczą, posiadać udziały w spółkach, a przede wszystkim zbierać pieniądze nawet bez ujawniania źródła, przez co ich pochodzenie było właściwie nie do rozszyfrowania. Sejm tego zakazał, zastępując korupcjogenne, anonimowe wpływy pieniędzmi z budżetu. Przepychanki w kwestii ostatecznego kształtu ustawy trwały do końca, ale o regulacjach, które wykluczałyby nadużycia po stronie wydatków, zapomniano.
Od 12 lat partie żyją głównie dzięki podatnikowi, co jest zresztą powszechną praktyką w krajach Unii Europejskiej. Z budżetu płyną do nich dwa główne strumienie – tzw. dotacje podmiotowe oraz subwencje. Pierwsze są zwrotem za nakłady poniesione na kampanię wyborczą. Dostają je te partie i komitety wyborcze, które wprowadziły swoich przedstawicieli do Sejmu i Senatu.