Historyczny moment – Polak w półfinale turnieju Wielkiego Szlema – był faktem już w poniedziałek. Okazało się, że o wejście do najlepszej czwórki zagrają właśnie Kubot z Janowiczem, właśnie w tym miejscu turniejowej drabinki, które zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa pisane było dwóm z wielkiej czwórki męskiego tenisa, czyli Rafaelowi Nadalowi i Rogerowi Federerowi.
Dla potomnych zostaną fakty: Janowicz w półfinale, Kubot w najlepszej ósemce, Agnieszka Radwańska w półfinale. Bez względu na koniec, można powiedzieć, że Wimbledon 2013 stał pod flagą biało-czerwoną. Dlatego nie dziw, że wzruszony Janowicz po meczu nie mógł wydusić słowa, a Kubotowi, któremu u schyłku kariery trafiła się przygoda życia, też szkliły się oczy.
Polski ćwierćfinał nie był ucztą dla oka (zwłaszcza w porównaniu z pozostałymi spotkaniami tej fazy męskiego turnieju), obaj bohaterowie zagrali zgodnie z przypisanymi im z góry rolami. Kubot dzielnie znosił bombardowania Janowicza, miał nawet swoje szanse na to, żeby w meczowych statystykach figurował inny wynik niż gołe 3:0 w setach dla Janowicza. Ale ostatecznie górę wzięła młodość i siła Jerzego, trochę niepewności wisiało nad kortem numer 1 tylko wtedy, gdy faworytowi rozregulowywał się celownik przy serwisie.
Teraz na Janowicza czeka w półfinale nadzieja Wielkiej Brytanii, Andy Murray, według rankingu: rakieta numer 2 światowego tenisa. Gdy Janowicz łykając łzy odbierał zasłużone oklaski, Murray na korcie centralnym wygrzebywał się z tarapatów w pojedynku z Fernando Verdasco (od 0:2 w setach do zwycięstwa), więc rachuby obliczone na to, że w półfinale zmiękną mu nogi, raczej nie mają racji bytu. Janowicz po raz pierwszy w tegorocznym Wimbledonie nie stanie do meczu jako faworyt. Rozum podpowiada, że jeśli polskie szczęście ma się przeciągnąć do weekendu to prędzej za sprawą panny Agnieszki, niż pana Jerzego.