Nigdy nie pchał się na afisz – zwykle figurował gdzieś tam w stopce redakcyjnej, maleńką czcionką, jako jeden z redaktorów. Ale wszędzie, gdzie pracował, był kimś więcej – autorytetem, punktem odniesienia i oparcia, także życiowego, dla wielu osób.
Julka poznałem w 1971 r., trafiając do zespołu „Życia i Nowoczesności” – czwartkowego dodatku do „Życia Warszawy”. Założył go Stefan Bratkowski z kilkuosobową grupą dziennikarzy, która – jak na ówczesne czasy – miała sporą autonomię w macierzystym dzienniku. Na tym tle często dochodziło do scysji z kierownictwem redakcji i cenzurą, która ingerowała w artykuły. Julek był w „Życiu i Nowoczesności” sekretarzem redakcji – kluczową postacią nie tylko trzymającą wszystkie nici cotygodniowej produkcji dodatku, ale także rozładowującą napięcia towarzyszące tej pracy. Niejednokrotnie podczas redakcyjnych sporów ktoś z redaktorów – a nie były to łatwe charaktery – obrażał się, zabierał swoje papiery i trzaskał drzwiami grożąc, że nie wróci. Julek doganiał go na długim korytarzu i po paru minutach obaj panowie wracali już w pełnej komitywie.
Julek miał anielską cierpliwość i wyrozumiałość nie tylko wobec kolegów redakcyjnych, ale także autorów spoza redakcji. Cenił wysiłek autora, komplementował go, ale jednocześnie pokazywał, co można zrobić, by tekst był lepszy. I nierzadko go w tym wyręczał. Lubił pracować z młodymi ludźmi, nie żałował im czasu – zwłaszcza gdy w którymś dostrzegł talent. Wielu wziętych dziś reportażystów „wyszło” spod jego ręki.
Gdy po kilku latach partia rozpędziła zespół założycielski „Życia i Nowoczesności”, Julek znalazł pracę w „Żołnierzu Polskim” i zajmował się tam głównie historią.