Dlaczego zginął Artur Hajzer? – to pytanie dręczy ludzi wysokich gór. Bo jak zginął, wiadomo. Odpadł ze ściany w kuluarze japońskim na Gaszerbrum I, kiedy wraz partnerem Marcinem Kaczkanem schodzili z obozu pierwszego do drugiego. Planowali zdobyć szczyt i dokonać dziewiczego trawersu między szczytami Gaszerbrum I (8068 m) i Gaszerbrum II (8035 m) w Karakorum, ale pogoda pokrzyżowała im plany. Wycofywali się trasą często wykorzystywaną przez ekipy wspinające się w tym masywie. Pogoda była trudna, ale nie było dramatu. Był dzień, żadnych kontuzji, osłabienia czy wychłodzenia. Ściana była zaporęczowana i nie stanowiła problemu dla człowieka z takim doświadczeniem jak Hajzer. Dlatego koledzy łamią sobie głowy – co mogło pójść nie tak?
Najbardziej jednak wszystkich intrygują telefony. Bo Hajzer z japońskiego kuluaru zadzwonił do Polski, do Janusza Majera, swego przyjaciela i biznesowego wspólnika (też himalaisty). Przekazał informację, że Marcin Kaczkan spadł. Łączność za pośrednictwem telefonu satelitarnego była kiepska, więc długo nie pogadali. W chwilę potem podobną informację Hajzer wysłał esemesem do żony w Polsce. Wprowadzenie do użycia telefonów podczas wypraw w najwyższych górach świata stworzyło nową jakość, z której wielu himalaistów nie zdaje sobie sprawy. Chcą czy nie chcą, ich dramaty natychmiast wchodzą do obiegu medialnego. Telewizje informacyjne karmią się dramatami, a te górskie są wysoko cenione, bo mają swoją tajemniczość i poetykę. Ruszyła więc medialna lawina z informacjami o dramacie Kaczkana, gdy nadeszła kolejna wiadomość, że wbrew doniesieniom Hajzera Kaczkan jednak nie spadł. Był za to świadkiem tragicznego upadku partnera, do którego doszło tuż po telefonicznych kontaktach z Polską.