Według danych resortu zdrowia w lipcu zarejestrowało się 2915 par, z których lekarze zakwalifikowali do zapłodnienia 1016 (u kolejnych 235 par trwają jeszcze badania). I chyba nie ma sensu rozstrzygać po 32 dniach, czy to dużo czy mało.
Znam opinie krytyków, którzy złośliwie twierdzą, że gdyby rząd ogłosił sfinansowanie mercedesów, zgłosiłoby się po nie 38 mln obywateli. Prawda: zdrowy rozum podpowiada, że po co mam płacić z własnej kieszeni za coś, co mogę otrzymać za darmo? Tyle tylko, że czym innym jest wożenie się samochodem, a czym innym posiadanie własnego potomstwa. Coraz więcej par ma z tym rzeczywiście nie lada problem!
Dlatego nie można bez komentarza pozostawić wypowiedzi dezawuujących cały program, odmawiających mu racji bytu w kontekście braku funduszy na inne świadczenia w naszej rzekomo biednej ochronie zdrowia. Trzeba mieć dużo złej woli lub kompletny brak wiedzy na temat problemu niepłodności, by mówić, że z zabiegów tych korzystają wyłącznie lesbijki lub kobiety, które „najpierw niszczą sobie zdrowie antykoncepcją, a po 15 latach spada na nie olśnienie, że celem ich życia powinno być dziecko”. Takie poglądy Internautów udowodniają, że choć państwo zaczęło wreszcie finansować w ograniczonym zakresie leczenie niepłodności, czym stara się nadrobić wieloletnie zaległości, to nadal nasza świadomość jest na poziomie odstającym co najmniej od średniej europejskiej.
Finansowanie zabiegów in vitro, podobne do refundacji leczenia i rozmaitych zabiegów medycznych, stało się praktyką w Unii Europejskiej oraz w wielu innych krajach bardzo dawno temu. To nie jest – używając współczesnego języka – procedura nowoczesna ani technologia, co do której nie byłoby jeszcze pewności, że nie jest szkodliwa.