Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nasze inaczej

W jakiej kondycji jest polska strefa publiczna?

Bez związków nie ma równowagi między kapitałem i pracą. A bez tej równowagi nie ma mowy o stabilnym wzroście. Bez związków nie ma równowagi między kapitałem i pracą. A bez tej równowagi nie ma mowy o stabilnym wzroście. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Za co płacimy partiom, związkom zawodowym, Kościołom? I dlaczego powinniśmy płacić, nawet kiedy bywają prywatnymi folwarkami uprzywilejowanych grup?
Można wierzyć w Boga lub nie, chodzić na nabożeństwa lub nie, ale każdy z nas żyje w środowisku od wieków kształtowanym przez księży.Stanisław Kowalczuk/EAST NEWS Można wierzyć w Boga lub nie, chodzić na nabożeństwa lub nie, ale każdy z nas żyje w środowisku od wieków kształtowanym przez księży.
Uniwersytetom płacimy za kształconego studenta. Ale kształcenie studentów to niewielka część ich publicznej misji, której istotą jest nasączanie społeczeństwa wiedzą i ideami.Piotr Deska/Agencja Gazeta Uniwersytetom płacimy za kształconego studenta. Ale kształcenie studentów to niewielka część ich publicznej misji, której istotą jest nasączanie społeczeństwa wiedzą i ideami.
Partia to ryzyko dla inicjatorów. Ale ryzyko niezbędne, żeby państwo demokratyczne istniało.Tomasz Gzell/PAP Partia to ryzyko dla inicjatorów. Ale ryzyko niezbędne, żeby państwo demokratyczne istniało.

Co łączy partie polityczne, media publiczne, Kościoły, związki zawodowe, uniwersytety, organizacje społeczne? Nawrotowe i narastające zamieszanie wokół ich finansów i finansowania. Subwencja dla partii, związkowe etaty i lokale w firmach, publiczne wydatki na pomoc Kościołom, abonament, 1 proc. i ulgi podatkowe dla trzeciego sektora – kosztują nas wszystkich. I wielu bulwersują. Słusznie. Bo płacą za to wszyscy. Także ci, którzy z tymi instytucjami nie chcą mieć nic wspólnego. Ale czy to znaczy, że rację mają politycy, którzy chcą zabrać publiczne pieniądze partiom, związkom, Kościołom, trzeciemu sektorowi?

Prywatne mimo wszystko rośnie. Państwowe jakoś sobie radzi. A między nimi – dziura. W naszym wyobrażeniu świata jest miejsce dla prywatnego – firm, rodzin, majątków. Jest miejsce dla państwa – armii, policji, sądów, dróg, urzędów, nawet dla podatków i spółek (państwowych i samorządowych). Bo jedno i drugie było podstawą poprzednich systemów – feudalizmu i realsocjalizmu – wciąż żywych w naszych głowach. Sęk w tym, że nie ma w nich miejsca dla tego, co jest podstawą demokracji rynkowej. Czyli dla społeczeństwa. Zwłaszcza dla tworzonych przez nie i służących mu publicznych instytucji.

W interesie ogółu

Wszystko, co publiczne, jest w Polsce niepewne dnia ani godziny. Bo „ni to pies, ni wydra”, jak by powiedział Gomułka. Polska rzeczywistość ciąży ku prostej jednoznaczności. Więc to, co publiczne, wypycha się ku państwowemu albo ku prywatnemu. Nie chodzi o formę własności, czyli podział na państwowe, prywatne i trzeci sektor. Chodzi o istotę. Sęk w tym, że bez tego czegoś w środku ani to, co państwowe, ani to, co prywatne, nie może się dobrze kręcić. Bo publiczne to rodzaj elastycznego przegubu między sferą państwową a prywatną.

Takie partie polityczne na przykład. W Korei Północnej widać, co się dzieje, kiedy są państwowe. Ale całkiem prywatne, jak w późnym feudalizmie, też demokracji nie służą. Przynajmniej tej, którą praktykuje Zachód. Nie chodzi tylko o wybory, kluby parlamentarne i powoływanie rządu. Partie to interfejs między niezliczonymi grupami interesów a państwem reprezentującym interes ogółu. Przynajmniej teoretycznie. Gdy ta teoria nie działa, wszystkim żyje się gorzej.

Partie agregują różne interesy, jakoś je uzgadniają (np. interesy mieszczuchów i przedsiębiorców) i integrują wyborców wokół tych agregatów. To nie jest proste zadanie. Partia to ryzyko dla inicjatorów. Ale ryzyko niezbędne, żeby państwo demokratyczne istniało. W demokracji powstawanie, istnienie, działanie partii nie zależy od państwa. Zależy od prywatnych decyzji osób, które je tworzą lub nie, działają w nich lub nie, zapisują się do nich albo nie. Państwo nie może nikogo zmusić, żeby tworzył partie, a żyć bez nich nie może. W tym (głównie) sensie partia nie jest instytucją państwową, chociaż w istocie nią jest. Pełni funkcje niezbędne dla działania państwa, ale by je pełnić, nie może być z nim wprost związana.

Gdyby to było wszystko, sprawa byłaby prosta. Rzecz w tym, że partie nie mogą być nie tylko państwowe, ale też prywatne. Żeby demokracja prawidłowo działała, nie mogą być firmami, w które ktoś inwestuje, a potem – mając władzę – zarabia. Partie agregują prywatne interesy, lecz gdy dochodzą do władzy, muszą reprezentować interes publiczny. Nie mogą reprezentować interesów swoich władz, posłów, członków ani nawet wyborców. Właśnie w tym sensie są to instytucje publiczne, a nie państwowe ani prywatne.

Podobnie związki zawodowe i związki pracodawców. Bez związków nie ma równowagi między kapitałem i pracą. A bez tej równowagi nie ma mowy o stabilnym wzroście. Przedsiębiorcy dążą do maksymalizowania zysków. Na tym polega ich praca. Ale kiedy im się to zbyt dobrze udaje, rosną koszty uboczne przerzucane na społeczeństwo i państwo. Kryzys demograficzny, choroby zawodowe, bieda pracownicza powodująca patologie społeczne. Związki są od tego, żeby interes pracodawców był ograniczany przez interes pracowników. Dopiero wypadkowa może reprezentować interes publiczny, a często i długofalowy interes przedsiębiorstwa. Zwłaszcza w dużych firmach, rządzonych przez menedżerów przenoszących się z posady na posadę i zainteresowanych doraźnym efektem, związki bywają bardziej zainteresowane losem przedsiębiorstwa w przyszłości niż zarząd. Ale jeżeli za bardzo się wtrącają w zarządzanie, firma może się stać niesterowna. A jeśli w skali kraju zbyt skutecznie walczą o płace i przywileje pracownicze, cała gospodarka może na tym ucierpieć.

Państwo jest od tego, by wypadkową między presją związkowców i pracodawców odpowiednio przesunąć, gdyby któraś ze stron uzyskała nadmierną przewagę. Samo nie jest w stanie trafnie jej wyznaczać. Kiedy próbowało w ustrojach totalitarnych i autorytarnych, wywoływało kryzysy niszczące gospodarkę i państwo. W tym sensie związki zawodowe i związki pracodawców to instytucje publiczne. Jak partie. Nawet jeżeli należy do nich niewielka część firm i pracowników, działają – lepiej lub gorzej – w interesie niezrzeszonego ogółu.

Media publiczne też nie mają wielkiego sensu, kiedy są mediami państwowymi wyrażającymi gusty władzy ani kiedy zwracają się ku komercji i działają jak media prywatne. Kiedy jednak trzymają się swojej publicznej roli, to nawet – jak w USA – mając niewielki zasięg, stają się kotwicą standardów systemu medialnego i ważnym uzupełnieniem oferty komercyjnej. Bo od tego, ile osób korzysta z mediów publicznych, ważniejsze jest to, że dzięki nim inni zobaczą w mediach komercyjnych nieco bardziej ambitne lub pożyteczne programy oraz przeczytają w prasie trochę ambitniejsze treści, których jest więcej, gdy media elektroniczne mają wyższy poziom. Bo prawidłowość jest taka, że w krajach mających media publiczne (nie państwowe media komercyjne, jak Włochy i częściowo Polska) cały rynek medialny lepiej informuje i służy lepszym gustom. A obywatele dysponują lepszymi informacjami, zachowują się bardziej racjonalnie, trafniej wybierają na rynku i przy urnie wyborczej.

Taką funkcję mają też tzw. watchdogi (od Greenpace i Czerwonego Krzyża po Panopticon i Fundację Helsińską) alarmujące obywateli, gdy władza lub biznes naruszają nasze interesy. Gdyby nie publiczne watchdogi i media dające im głos, skąd byśmy wiedzieli o ACTA, GMO, więzieniach CIA? Niby w większości państw istnieją rządowe watchdogi, ale jakoś tak się od czasu do czasu składa, że czegoś mniej lub bardziej świadomie nie widzą.

Fenomen ­instytucji publicznej polega m.in. na tym, że bezpośredni kontakt mają z nią często stosunkowo nieliczni, ale od jej funkcjonowania w istotnym stopniu zależy życie wszystkich. Nie tylko tych, którzy są wprost zaangażowani, ale też tych, którzy nie należą, nie udzielają się, nie płacą składek, nie używają, niby nie mają nic wspólnego, jednak korzystają lub cierpią na skutek ich działalności. Nie chodzi o słynną współzależność, która sprawia, że machnięcie motyla w amazońskiej dżungli oznacza huragan na Mauritiusie. Chodzi o prostą, bezpośrednią zależność i powodowane wprost korzyści lub straty.

Wizja świata

Pierwowzorem instytucji publicznej był Kościół. Można wierzyć w Boga lub nie, chodzić na nabożeństwa lub nie, ale każdy z nas żyje w środowisku (kulturze, więziach społecznych, wyobrażeniach czasu, systemie wartości) od wieków kształtowanym przez księży. Można sceptycznie podchodzić do tezy, że klasztorne modlitwy zbawiają całą ludzkość łącznie z ludożercami, którzy nie widzieli białego człowieka, ale intelektualne skutki odwiecznych kontemplacji wpływają na życie nas wszystkich.

Kościół ma na co dzień mały wpływ na zachowania ludzi. Od doraźnych sugestii proboszczów w niewielkim stopniu zależą partyjne, życiowe i konsumpcyjne wybory katolików, ale w dłuższym okresie to ich wizja świata jest wizją uznawaną przez ogół. Podobną funkcję mają uniwersytety. Nie jako miejsca zdobywania dyplomów i produkcji potrzebnych biznesowi projektów czy technologii, ale jako tygle idei, które promieniują na życie i myślenie wszystkich. Także tych, którzy nie widzieli żadnego profesora i ledwie składają litery. W jakimś stopniu podobne znaczenie mają twórcy – pisarze, pieśniarze, rzeźbiarze, reżyserzy. Można nigdy w życiu nie przeczytać książki ani nawet wiersza i nigdy nie obejrzeć filmu, ale nie ma ucieczki od ich wpływu na innych, od których zależy nasze życie. Mickiewicz, Konopnicka, Sienkiewicz, Kamiński, Herbert, Wajda bardziej wpłynęli na decyzje i losy Polaków niż tabun polityków sprawujących najwyższe urzędy. Chociaż ich dzieła zna relatywnie niewielu, podobnie jak niewielu należy do partii i związków lub działa w watchdogach.

„Gapowiczów” na ogół jest większość. Większość zawsze wybiera życie prywatne, osobiste cele, konsumpcję materialną, proste, egoistyczne sposoby korzystania ze swojego czasu, pieniędzy, energii. Ludzie mają prawo nie uczestniczyć. Ale wyobraźmy sobie, jak wyglądałby kraj, gdyby wszyscy tę drogę wybrali? Co by zostało z naszego liberalno-demokratycznego porządku, gdyby zabrakło chętnych do partii politycznych, związków zawodowych, związków pracodawców, a nawet do pisania wierszy, które są tyglem języka i myśli? Jak by wyglądało nasze życie, gdyby nigdy nie istniały nie tylko zwykle nawiedzane przez większość kościoły, ale też nawiedzane przez nielicznych uniwersytety?

Dla dominującej kultury użyteczności, produktywności i indywidualizmu publiczne jest wyzwaniem. Przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, czyje właściwie jest. Nie jest państwowe (jak urząd czy armia), czyli formalnie nie należy do wszystkich. Formalnie zawsze należy do kogoś prywatnego. Partie i związki do członków. Powieści do autorów albo spadkobierców. Uniwersytet i media do organu założycielskiego. Ale w przekonaniu powszechnym główne korzyści mają z nich czerpać inni.

Kiedy pisarz pisze dla pieniędzy, mówimy, że chałturzy. Kiedy polityk kieruje się osobistą korzyścią, przypinamy mu łatę karierowicza. Gdy partia realizuje prywatne interesy członków, zarzucamy jej bez­ideowość. Kiedy robią to media publiczne i ich dziennikarze albo Kościół i księża, zarzucamy im komercjalizację. A zachowujące się tak związki albo ich działaczy krytykujemy za egoizm klasowy albo interesowność. Są to więc takie dziwne formalnie prywatne instytucje i role, które w powszechnym odczuciu nie powinny działać w swoim prywatnym interesie. Oczekujemy, że będą się organizowały wysiłkiem prywatnym, ale działać mają, jakby były państwowe, czyli tylko w interesie ogółu.

Tu wraca problem pieniędzy. Nie wiadomo, kto ma za to płacić. Indywidualizm rynkowy, który praktykujemy, oznacza, że (poza podatkami) płaci ten, kto korzysta. Co by to miało znaczyć w przypadku partii, związków, uniwersytetów i innych instytucji publicznych, z których korzystają wszyscy? Żadna odpowiedź nie jest zadowalająca.

Uniwersytetom płacimy za kształconego studenta. Ale kształcenie studentów to niewielka część ich publicznej misji, której istotą jest nasączanie społeczeństwa wiedzą i ideami. Partiom płacimy za głosy zdobyte w wyborach. Chociaż publiczny interes nie polega na tym, by partie skutecznie zdobywały głosy, lecz by dobrze rządziły. Pisarzom płacimy za sprzedane egzemplarze ich książek. Chociaż nie nakład, lecz sens stanowi o znaczeniu autora (gdyby było inaczej, Bratny byłby ważniejszy niż Herbert). Związkom zawodowym płacimy za zwerbowanego członka (od ich liczby zależy liczba związkowych etatów w przedsiębiorstwach), nie za to, jak się przyczyniły do zrównoważenia relacji między kapitałem a pracą.

W żadnym przypadku nie płacimy za to, co jest istotą publicznych instytucji. Płacimy za nieistotne, bo uwierzyliśmy, że nie da się wycenić tego, co istotne. A to, za co im płacimy, sugeruje, czego oczekujemy. Robią więc to, co popłatne, a zaniedbują to, co istotne. Słusznie nas oburza, gdy zauważamy, że partie mówią i obiecują cokolwiek, byle zdobyć głosy, a po przejęciu władzy rozpaczliwie szukają realnego programu. Słusznie się wściekamy, widząc związki radykalizmem walczące o członków, komercjalizujące się media publiczne, spychane w dydaktyczną i wdrożeniową chałturę uniwersytety, zmuszonych do gonienia za grantami naukowców i aktywistów.

Droga wstecz

Kiedy to wszystko widzimy, w wielu rozgrzanych oburzeniem głowach rodzi się myśl, żeby przestać płacić. Skoro źle nam służą, niech sobie radzą sami. Niech się partie i związki utrzymują ze składek, profesorowie i uniwersytety z czesnego i patentów, media z reklam, księża z tacy, artyści i aktywiści z czego sobie chcą. Patrząc dokoła, trudno się takim reakcjom dziwić.

Ale też łatwo przewidzieć skutek tej kroczącej z dziedziny do dziedziny logiki. Publiczne zwiędnie, a gdy go zabraknie, zostanie państwo z jego nagą i mało wrażliwą na rzeczywistość siłą kierowaną przez kolejnych zdobywców oraz instytucje prywatne kierujące się wyłącznie własnym interesem. Sfera publiczna, a zwłaszcza polityka w jeszcze większym stopniu staną się wówczas areną permanentnych wojen oraz przemarszów wojsk w tę i nazad. Dla obywatela będzie to oznaczało powrót do przełomu XIX i XX w. z ciągłymi przewrotami, rewolucjami i społecznymi plagami. Już na tej drodze jesteśmy.

Łatwego sposobu na to nie ma. Zwłaszcza póki nie ma powszechnej zgody, że między prywatnym a państwowym konieczne jest publiczne, które je sklei i będzie amortyzowało sprzeczności. Nie po to, by wyciszać napięcia, ale by je nazywać, wyrażać, balansować we wspólnym interesie. I póki nie ma świadomości, że także publiczne – podobnie jak państwowe i prywatne – nigdy idealne nie będzie. Ale może być lepsze, jeśli je zaczniemy traktować jako ważny element systemu, a nie jako bandę darmozjadów.

Gdyby nam się kiedyś udało taki konsens społecznie uzyskać, można by zacząć rozmawiać o sensownym finansowaniu różnych funkcji publicznych. Na razie taka rozmowa jest trudna, bo zaraz podnoszą się populistyczne okrzyki, by „zabrać darmozjadom”. A można by pomyśleć o płaceniu partiom proporcjonalnie do poparcia, jakie mają w połowie kadencji, czyli za to, jak wywiązują się ze swojej roli jako władza albo opozycja, a nie za to, ile głosów wyłudzą, opowiadając głupstwa w czasie kampanii wyborczej. Można by też porozmawiać o przyznaniu organizacjom związkowym dotacji zależnej od zysku przedsiębiorstwa i liczby zatrudnionych, zamiast etatów zależnych tylko od liczby członków. Albo o uzależnieniu budżetu mediów i uniwersytetów od ich jakości i społecznego wpływu, a nie tylko od liczby widzów czy studentów. Albo o niegrantowym trwałym finansowaniu publicznych watchdogów z budżetu.

Dużo nie trzeba, by publiczne stało się w Polsce lepsze. Wystarczy uznać, że jest nie mniej ważne niż państwowe i prywatne, a potem zacząć o nie dbać jak o nasze. Bo jest nasze. Tylko inaczej.

Polityka 32.2013 (2919) z dnia 07.08.2013; Polityka; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Nasze inaczej"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną