Co łączy partie polityczne, media publiczne, Kościoły, związki zawodowe, uniwersytety, organizacje społeczne? Nawrotowe i narastające zamieszanie wokół ich finansów i finansowania. Subwencja dla partii, związkowe etaty i lokale w firmach, publiczne wydatki na pomoc Kościołom, abonament, 1 proc. i ulgi podatkowe dla trzeciego sektora – kosztują nas wszystkich. I wielu bulwersują. Słusznie. Bo płacą za to wszyscy. Także ci, którzy z tymi instytucjami nie chcą mieć nic wspólnego. Ale czy to znaczy, że rację mają politycy, którzy chcą zabrać publiczne pieniądze partiom, związkom, Kościołom, trzeciemu sektorowi?
Prywatne mimo wszystko rośnie. Państwowe jakoś sobie radzi. A między nimi – dziura. W naszym wyobrażeniu świata jest miejsce dla prywatnego – firm, rodzin, majątków. Jest miejsce dla państwa – armii, policji, sądów, dróg, urzędów, nawet dla podatków i spółek (państwowych i samorządowych). Bo jedno i drugie było podstawą poprzednich systemów – feudalizmu i realsocjalizmu – wciąż żywych w naszych głowach. Sęk w tym, że nie ma w nich miejsca dla tego, co jest podstawą demokracji rynkowej. Czyli dla społeczeństwa. Zwłaszcza dla tworzonych przez nie i służących mu publicznych instytucji.
W interesie ogółu
Wszystko, co publiczne, jest w Polsce niepewne dnia ani godziny. Bo „ni to pies, ni wydra”, jak by powiedział Gomułka. Polska rzeczywistość ciąży ku prostej jednoznaczności. Więc to, co publiczne, wypycha się ku państwowemu albo ku prywatnemu. Nie chodzi o formę własności, czyli podział na państwowe, prywatne i trzeci sektor. Chodzi o istotę. Sęk w tym, że bez tego czegoś w środku ani to, co państwowe, ani to, co prywatne, nie może się dobrze kręcić. Bo publiczne to rodzaj elastycznego przegubu między sferą państwową a prywatną.