Polska to jeden z nielicznych krajów europejskich, w którym opłata audiowizualna, czyli po naszemu abonament radiowo-telewizyjny od lat wzbudza społeczne i polityczne emocje. W konsekwencji, mimo że płacenie abonamentu jest prawnym obowiązkiem każdego posiadacza odbiornika radiowego lub telewizyjnego, prawo to jest powszechnie łamane. Trudno się dziwić, skoro do tej dziwnej formy obywatelskiego nieposłuszeństwa zachęcał przed laty obecny premier polskiego rządu.
Dziś jednak premier mówi inaczej i popiera pomysł, by w sposób jednoznaczny załatwić kwestię opłaty audiowizualnej. Przygotowywana ustawa medialna ma znieść dotychczasową formułę abonamentu i wprowadzić powszechną opłatę audiowizualną pobieraną automatycznie, np. wraz z opłatą za inne usługi komunalne. Nie znamy jeszcze szczegółów naliczania, minister kultury odpowiedzialny za nową ustawę obiecuje jednak, że nowa opłata będzie niższa od abonamentu oraz obowiązywać będą wszystkie dotychczasowe ulgi ustawowe.
Po co jednak w ogóle opłata będąca de facto kolejną formą podatku, podobnego do opłaty za odbiór śmieci wprowadzonej przez ustawę śmieciową? W przypadku śmieci, mimo bałaganu towarzyszącego wdrażaniu nowego prawa, przynajmniej wiadomo za co się płaci. Coraz więcej telewidzów włączając odbiornik żywi przekonanie, że nadawcom telewizyjnych programów zamiast płacić, powinno wymierzać się karę.
Nadawcy komercyjni bronią się tłumacząc, że działają na konkurencyjnym rynku i muszą nadawać to, co się podoba widzom, bo za to płacą (w przypadku kanałów płatnych) lub płacą za nich reklamodawcy zwabieni liczną publicznością. Niestety, rewolucja technologiczna, rozwój Internetu, cyfryzacja sygnału telewizji naziemnej i erozja rynku reklamowego spowodowały, że coraz więcej kanałów konkuruje o tę samą liczbę odbiorców i o malejący systematycznie tort wpływów z reklam.