Sąsiadów Józefów mam w wiosce dwóch. Jest jeszcze trzeci Józef, z którym się odwiedzamy, ale on w wiosce obok mieszka. I ten trzeci zadzwonił właśnie, czy wpaść może. – A czemu nie, wpadaj. Każdy powód jest dobry, żeby nie pracować. Zajechał rowerem, z teczki do ramy przypiętej butelkę wina domowego wyciągnął: – Z wesela Jadwisi przywiózł gościniec. Proszę. – Dziękuję, zachodź. – Tak na chwilę – mówi Józef – i dodaje, że może pod jabłonkami siądziemy porozmawiać. Ciepły wieczór, widno jeszcze, a ja lubię go słuchać, bo opowiada zawsze porządnie, jakby za pługiem szedł. Słowa niczym skiby odkłada. Wprawdzie czasy końskiej orki się skończyły, ale 40 lat temu, gdyśmy się poznali, widywałem go nieraz, jak z koniem do ciemnej nocy bruzdy ryli na polu. Mówi mi teraz o wnuczce Jadwisi, która za Francuza się wydała. – Żan ma on na imię, 30 lat niecałe, dyrektor dużej firmy. Ślub wzięli pod Paryżem, następnego dnia przylecieli do Polski. Wesele było, jak trzeba. I zdjęcia pokazuje. Młodzi na nich piękni, radośni i tylko ten Francuz oczy ma jakby światem zdumione. Myślę sobie: Oho, na Polskę popatrzył i zaraz po oczach widać. Wczoraj do Tokio polecieli w podróż poślubną. Potem on już jako dyrektor do Szanghaju. Teraz ten świat mały jak Wigry. Jeśli się dobrze przyłożysz, to w półtora dnia opłyniesz.
Był Józef potem w Warszawie, w podróży się zatrzymał u Karola, dawnego kolegi z wojska, który taksówkę prowadzi i tak do emerytury dorabia. Karol obwiózł gościa po stolicy, a Józef teraz mnie pyta, o co chodzi z tym odwołaniem i referendum. Piękne mosty, stadiony, nowe wielkie ulice, metrem był zachwycony. Jak w kinie – mówi. Nawet rozkopaną Świętokrzyską się zachwycił, gdy się dowiedział, że drugą taką kolej w korytku drążą. – A wiesz, Józefie, co się mówi w Warszawie? Że jak zdążą, to wydrążą przed otwarciem. Przeszył mnie tymi swoimi oczami niczym rentgenem i zamilkł. – Mów dalej, Józefie. A on milczy. Siedzimy na ławeczce i chyba duch Newtona nas musnął, bo jabłko spadło. – Stało się coś? – drążę niczym Hanna drugą linię. Tylko ręką machnął i powiada: – Weźmy. Wypiliśmy, on milczy dalej. – Chory ktoś? – pytam. – Mów. Józef palcem na czoło pokazał: – Może ja na głowę chory, bo do sensu dobrać się nie mogę. – A z czym masz kłopot? – Z Polską. – Premier ma to samo i wziął na przeczekanie. Odpuść sobie. – Najbardziej mnie moli ten cementowy, co wybory wygrał – mówi Józef. – Jakie wybory? – pytam. – Ostatnie, te, co wygrał. – A – mówię – ten? To on je przecież przegrał. Józef się zgadza: – Przegrał, przegrał, ale uważa, że wygrał. I teraz stawia warunki. Czy to nie wredne jest, że zamiast uszy po sobie, to okoniem staje? A mówi gładko tak, że nic nie mówi. Dla Polski chce pracować i ludzi bronić. Karol powiada, że mówią o nim Gowinhood z wyciętego lasu. On się raczej mało komu podoba, ale co w lustro spojrzy, to aż kraśnieje. I pomyśl sobie, Stanisławie, on taki świętoszek, coby niejednemu gardło przegryzł i jeszcze na pogrzeb poszedł.
A tu nagle wszystkie moje psy zaczęły szczekać zgodnym chórem, bo jakiś samochód przed domem stanął na drodze. Podbiegłem do płotu, wczasowiczka z Warszawy papier mi wręcza i mówi, że bardzo ważny. Odjechała. Czytam głośno, żeby Józef słyszał, wydruk z Internetu: „Tajemniczy cień w oknie na Powiślu. Religia smoleńska doczekała się wreszcie cudu”. To dziennikarka „Gazety Polskiej Codziennie” informuje, że w oknie kamienicy, w której na kilka lat przed śmiercią mieszkali Lech i Maria Kaczyńscy, codziennie pojawia się na parę godzin cień postaci prezydenta. Józef czujnie sprawdził, czy go nie nabieram, i mówi: – A tak, widziałem ten dom. Karol zawiózł mnie na Powiśle. Bardzo ładna przedwojenna kamienica. I teraz w jej oknie… hm… hm… Lepiej nie otwierać tego okna, bo może wypaść – i uśmiechnął się tymi swoimi zębami jak Burt Lancaster w filmie „Vera Cruz”.