Jeden z szefów osławionej bulwarówki „Bild” przypomina w swej książce o „najpotężniejszej kobiecie świata” jej zapowiedź: nie powinno się sprawować władzy dłużej niż 10 lat. I przewiduje, że w połowie swej trzeciej kadencji – w roku polskich wyborów – gdy 17 lipca 2015 r. będzie miała 61 lat, ustąpi ze stanowiska, by osiąść na daczy w Uckermark, tej nadodrzańskiej Toskanii, i nareszcie znowu piec swe ulubione ciasto ze śliwkami... Może tak, może nie. Na razie trudno sobie wyobrazić, by mogła przegrać 22 września.
Przy całej asymetrii polsko-niemieckiego sąsiedztwa nie było jeszcze tak zgodnych relacji między Berlinem i Warszawą. Dobre kontakty polskich decydentów z kanclerzami bywały. Edwarda Gierka z Helmutem Schmidtem czy – do czasu – Leszka Millera z Gerhardem Schröderem. Źle układało się między Tadeuszem Mazowieckim a Helmutem Kohlem, a najgorzej – między braćmi Kaczyńskimi i ich niemieckimi rozmówcami. Natomiast relacje Tusk i Merkel to historia niemal rodzinna.
Dziadek ważny i nieważny
O ile w Polsce w 2005 r. nikczemna manipulacja PiS z „dziadkiem z Wehrmachtu” znokautowała Tuska w ostatniej rundzie wyborów prezydenckich, o tyle w niemieckiej kampanii 2013 r. „dziadek hallerczyk” Angeli, właściwie Kazimierczak, nie odgrywa żadnej roli. Tam polskie korzenie są, co najwyżej, biograficzną ciekawostką. Także u nas ta rodzinna historia przeszła prawie bez echa.
W Polsce w obiegu są trzy opowieści o Merkel. Autorem pierwszej jest Jarosław Kaczyński, który dawał do zrozumienia, że wie – ale nie powie – jakie to ciemne siły doprowadziły do Urzędu Kanclerskiego dziewczynę z enerdowskiej prowincji.