I nie było to aż tak bardzo „o włos” (25,66 proc. przy wymaganej frekwencji 29,1 proc.). To, co opozycja traktuje jako swoje zwycięstwo (z braku tego właściwego), czyli „miażdżąca” przewaga przeciwników Gronkiewicz-Waltz w referendum, było w rzeczywistości pokazem skuteczności partii Tuska, której udało się namówić swoich zwolenników do absencji. Większość wyborców PO podjęła realną decyzję polityczną, nie dając się nakłonić do bezrefleksyjnego udziału w „święcie demokracji”. To te kilka procent głosujących za pozostaniem prezydent Warszawy omal nie spowodowało jej odwołania. Referendum, nie bez słuszności, zostało więc potraktowane jak każda polityczna, choć obywatelska inicjatywa: ktoś coś wnosi, coś chce załatwić, ale reszta nie musi się do tego przyłączać. W ten sam sposób, odmownie, Sejm potraktował już kilka „oddolnych” inicjatyw, pod którymi podpisało się o wiele więcej osób niż pod wnioskiem o referendum w Warszawie.
Logika procesu politycznego nie sprzyjała Platformie: rozpędzone PiS, skonfliktowana Platforma, słabnąca pozycja premiera, ogólne znużenie rządzącymi, w tym niewątpliwie także Hanną Gronkiewicz-Waltz. Potencjał ogólnej niechęci zdawał się ogromny. Prezydent stolicy zbyt długo nie wyczuwała zmieniających się nastrojów społecznych. Uznała, że skoro zdobywa pieniądze i buduje, na koniec kadencji zostanie sprawiedliwie oceniona.
W polityce jednak oceny często bywają niesprawiedliwe. Czasem jedno czy drugie pozornie niewiele znaczące zdarzenie przesądza o wizerunku, jak choćby ów zalany tunel wzdłuż Wisły w kilka godzin po otwarciu. Kampania przeciwko pani prezydent była ostra, momentami brudna, zniekształcająca wizerunek miasta, pokazująca je jako czarną dziurę, do której każdy mógł wrzucić swoje pretensje (komunikacja, śmieci, rozkopane Śródmieście) i z której wystają jedynie niekompetencja i arogancja władzy.