Przypomnijmy: dziennikarze „Nie” mieli za pomocą specjalistycznego sprzętu podsłuchać rozmowy premiera z innymi VIP-ami na trybunie honorowej Stadionu Narodowego podczas meczu Polska-Ukraina. Tusk miał w nieparlamentarny sposób wyrażać się tam o Janie Pawle II, Lechu Wałęsie i Aleksandrze Kwaśniewskim.
Niedługo potem sam Urban przyznał, że wypowiedzi są zmyślone. Twierdził, że tekst miał być żartem prima aprillisowym.
Z prawnego punktu widzenia najciekawsze pytanie wynikające z tej historii nie dotyczyło jednak tego, czy szacunek dla prima aprillisowej tradycji jest ważniejszy od ochrony dóbr osobistych (a o to spierali się jakiś czas przedstawiciele obu stron) – bo być nie powinien. Ani też tego, gdzie przebiega granica między krytyką, wyszydzaniem a poniżaniem i na ile w satyrze można przejaskrawiać rzeczywiste zdarzenia czy cechy – tu przykładów do dyskusji jest wiele. Interesujące nie było nawet to, jak grubą skórę – czyli odporność na ataki – powinien mieć polityk jako osoba pełniąca funkcję publiczną. Tu bowiem akurat panuje dość powszechna zgoda, że musi on znosić dużo więcej niż zwykły obywatel.
Prawdziwą zagadką sprawy Tusk vs. Urban było to, czy (i w jakiej sytuacji) osoba pełniąca funkcję publiczną może wystąpić przed sądem w sprawach o ochronę czci powołując się na swoje osobiste, prywatne, odczucia. Innymi słowy: kiedy może zawiesić niejako swój status publiczny?
Donald Tusk zapewniał bowiem, że wytacza proces Urbanowi nie jako szef rządu, lecz osoba prywatna. Opinia publiczna dowiedziała się o tym jednak, by było zabawniej, z ust rzecznika rządu Pawła Grasia. Na dodatek w uzasadnieniu pozwu znalazło się stwierdzenie, że kolportowane przez „Nie” „nieprawdziwe informacje” o zachowaniu Tuska „podważają zaufanie niezbędne do wykonywania funkcji premiera".