Oczywiście, chodziło o nadużywanie tytulatury przez ekspertów zespołu Antoniego Macierewicza, którzy nie tylko przekroczyli już granice obciachu, lecz także zwykłej przyzwoitości nakazującej szacunek dla osób, które zginęły w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r.
Janusz Czapiński jest dobrym uczonym i poradzi sobie bez tytułu, bo jego dorobek dokumentują konkretne naukowe osiągnięcia. Większy problem mają ci profesorowie, o których kiedyś pisał na łamach „Polityki” prof. Grzegorz Gorzelak, pokazując, że najwyższy naukowy tytuł może w Polsce nosić osoba bez żadnego praktycznie dorobku. Ba, nawet może zasiadać w wysokich organach systemu nauki, mając tym samym wpływ na jego rozwój. Ten właśnie fakt niepokoi mnie o wiele bardziej, niż smoleńska psychopatologia. Problem w tym, że o kiepskiej kondycji profesorskiego tytułu w Polsce wiadomo było na długo przed powstaniem zespołu Macierewicza.
Hucpa uczestniczącym w nich „uczonych” możliwa jest tylko dlatego, że system naukowy w Polsce, nastawiony był i ciągle jest na własną reprodukcję, a nie na to do czego został powołany – tworzenie i upowszechnianie wiedzy. O tym z kolei doskonale mówił w rozmowie dla „Polityki” prof. Leszek Pacholski, świetny informatyk i były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Potrzeba było dopiero przekroczenia wszelkich granic, żeby niektóre punkty w systemie – Politechnika Warszawska i Akademia Górniczo-Hutnicza zabrały głos w obronie swojego dobrego imienia. Wcześniej najwyraźniej wszystko było w porządku.
Niestety, skutki odczuwają najbardziej uczciwi, świetni naukowcy, których oczywiście w Polsce nie brakuje.