Hasło w sumie dobrze oddawało sytuację, bo przysłuchując się debatom na ten temat, można było uznać, że dzieci nie było nawet w tle. Rozgrywki polityczne prowadzili bowiem wszyscy.
Państwo Elbanowscy, liderzy akcji, ogłosili swoje liberum veto i pod, najdelikatniej mówiąc, nie do końca prawdziwymi argumentami zebrali prawie milion podpisów. Wiele szkół, na które się powoływali, zapowiada jednak wytoczenie im procesów za kłamliwe przedstawianie szkolnej rzeczywistości. Wiarygodność pomysłodawców referendum została mocno zachwiana, szkoda tylko, że trzeba było aż sejmowej awantury, aby resort edukacji wziął się do roboty i zaczął przedstawiać własne raporty o przygotowaniu szkół na przyjęcie sześciolatków. Gdyby choć niewielką część aktywności z ostatnich dni wykazano w ciągu lat dyskusji, to ostatniego przedstawienia w ogóle by nie było, a sześciolatki szłyby do szkół, w większości zupełnie dobrze przygotowanych. Ale czy to pierwsze starcie, do którego rząd okazał się nieprzygotowany?
W ramach owych politycznych gier rząd bił się o większość, a opozycja o demokrację, bo nagle okazało się, że są to pojęcia przeciwstawne, że demokratycznie wyłoniona większość jest czymś zdecydowanie gorszym niż mniejszość podpisana pod wnioskiem o referendum. To było nawet zabawne, gdy ważni przedstawiciele różnych partii, ludzie skądinąd rozsądni, stawali na trybunie i przed kamerami, by głosić, że trzeba uszanować milion zebranych podpisów. Zrobił to nawet Janusz Palikot, który przecież poparł zmianę wieku emerytalnego, mimo że wówczas pod wnioskiem o referendum zebrano blisko dwa razy tyle podpisów co obecnie. Przestraszył się? Bo chyba jako człowiek światły nie wierzy, że sześciolatek nie nadaje się do szkoły? Sądzę jednak, że za „zbiorową mądrością” opowiadano się w przeświadczeniu, że wniosek i tak upadnie, a jeśli nawet przejdzie, to referendum nie będzie miało mocy wiążącej. Wszak połowa obywateli i tak do urn nie pójdzie. Czyli cała ta akcja była dla wyjątkowo zjednoczonej opozycji operacją bezpieczną, obliczoną na zdobycie uznania wyborców.
Palikot ani Miller nie będą jednak bohaterami tej historii, bo już kontrolę przejęło PiS, które zapowiada kolejny wniosek o referendum z jednym pytaniem – o sześciolatki. To będzie ciekawa próba dla pozostałych partii opozycyjnych.
Koalicja oczywiście większość miała, i ośmielony tym faktem premier zapowiedział nawet, że nowy (zrekonstruowany?) rząd przedstawi przed 1 grudnia. Może jednak już nie musi? Ta zapowiedź nie wzbudziła bowiem praktycznie żadnych emocji. Rekonstrukcję, podobnie zresztą jak wynik głosowania w sprawie referendum, przykrył los posła Eugeniusza Kłopotka, który mógł zostać usunięty z klubu PSL za niesubordynację. Ostatecznie jednak poseł pokajał się, zapowiedział, że nie będzie już zrywał koalicji, i dostał tylko naganę. Dla ludowców był to moment historyczny, bo wcześniej nikomu nagany (kary wyższej niż upomnienie, ale niższej niż wykluczenie) nie dano. Kłopotek dostał więc rodzaj orderu. I sławę. W przekazach medialnych zdobył więcej czasu niż państwo Elbanowscy, o premierze już nie wspominając. Wróciliśmy więc do normalnego wymiaru polskiej polityki.
Szkoda jednak, że Kłopotek przy okazji przesłonił postawę ludowców w sprawie referendum. Prezes PSL Janusz Piechociński i przewodniczący klubu parlamentarnego Jan Bury w tej akurat sprawie wykazali się sprawnością polityczną i racjonalnością w działaniu. Mówili, że referendum nie będzie. Rozmowy koalicyjne odłożyli zaś do czasu, aż będzie o czym rozmawiać, czyli kiedy premier będzie już wiedział, co zamierza zrobić z rządem i jego dalszym programem. Na dodatek wykonali sporą pracę w terenie. Wszyscy parlamentarzyści PSL odwiedzali szkoły i sprawdzali stan ich przygotowania na przyjęcie sześciolatków, z czego mogliby dziś napisać zupełnie porządny kontrraport dla zwolenników referendum, pokazujący, że optyka wielkich miast, reprezentowana mocno egoistycznie przez zwolenników „ratowania maluchów”, zupełnie nie pokrywa się z doświadczeniem mniejszych miejscowości i uboższych regionów. Tam posłanie sześciolatka do szkoły jest dla niego szansą, a nie dopustem bożym.
Gorący polityczny tydzień skończył się więc emocjami raczej umiarkowanymi. Mało kto zauważył nawet nagłe ożywienie posła niezrzeszonego Jarosława Gowina. Teraz próbuje robić karierę na wzywaniu premiera Tuska do ustąpienia, uznając go za źródło korupcji i oczywiście wszelkiego zła, w której to opinii Gowin bardzo zbliżył się do prezesa Kaczyńskiego. Generalnie zaś Gowin ożywia się, gdy PO ma kłopoty. Jego ruch społeczny rodzi się z trudnościami, jak to z akcjami alternatywnymi bywa. Szkoda jednak, że o szkodliwej roli Tuska nie informował wcześniej, bo być może Solidarna Polska miałaby silniejsze argumenty, składając wniosek o rozwiązanie Sejmu. Czyli historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Niestety, do rozwiązania Sejmu 17 posłów nie wystarcza. Partii Zbigniewa Ziobry zresztą chodzi głównie o to, by w dni posiedzeń Sejmu zorganizować jak najwięcej konferencji prasowych, i trzeba przyznać, że sukcesy odnosi, choć nie przekłada się to na wyniki sondaży. Można nawet uznać, że im konferencji i wypowiedzi więcej, tym poparcie mniejsze. Czy to dlatego w PiS będzie już dyscyplina w publicznym zabieraniu głosu, a ruchem medialnym kierować ma wyłącznie Adam Hofman? Będziemy w napięciu czekać, jak PiS, pod medialnym nadzorem posła Hofmana, zinterpretuje poniedziałkowe zamieszki wywołane przez młodocianych „bojowników o niepodległość”.