Hasło w sumie dobrze oddawało sytuację, bo przysłuchując się debatom na ten temat, można było uznać, że dzieci nie było nawet w tle. Rozgrywki polityczne prowadzili bowiem wszyscy.
Państwo Elbanowscy, liderzy akcji, ogłosili swoje liberum veto i pod, najdelikatniej mówiąc, nie do końca prawdziwymi argumentami zebrali prawie milion podpisów. Wiele szkół, na które się powoływali, zapowiada jednak wytoczenie im procesów za kłamliwe przedstawianie szkolnej rzeczywistości. Wiarygodność pomysłodawców referendum została mocno zachwiana, szkoda tylko, że trzeba było aż sejmowej awantury, aby resort edukacji wziął się do roboty i zaczął przedstawiać własne raporty o przygotowaniu szkół na przyjęcie sześciolatków. Gdyby choć niewielką część aktywności z ostatnich dni wykazano w ciągu lat dyskusji, to ostatniego przedstawienia w ogóle by nie było, a sześciolatki szłyby do szkół, w większości zupełnie dobrze przygotowanych. Ale czy to pierwsze starcie, do którego rząd okazał się nieprzygotowany?
W ramach owych politycznych gier rząd bił się o większość, a opozycja o demokrację, bo nagle okazało się, że są to pojęcia przeciwstawne, że demokratycznie wyłoniona większość jest czymś zdecydowanie gorszym niż mniejszość podpisana pod wnioskiem o referendum. To było nawet zabawne, gdy ważni przedstawiciele różnych partii, ludzie skądinąd rozsądni, stawali na trybunie i przed kamerami, by głosić, że trzeba uszanować milion zebranych podpisów. Zrobił to nawet Janusz Palikot, który przecież poparł zmianę wieku emerytalnego, mimo że wówczas pod wnioskiem o referendum zebrano blisko dwa razy tyle podpisów co obecnie.