A już się wydawało, że nie uchodzi szukać lustracyjnych haków. Po wszystkich wpadkach poszukiwaczy agentów i po wielokrotnej – potwierdzanej sądowymi werdyktami – kompromitacji ich podejścia do dokumentów wytwarzanych przez funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych, otóż po tym wszystkim zdrową społeczną reakcją – która objęła nawet część dotychczasowych entuzjastów IPN – stało się znużenie teczkowymi pseudosensacjami i obrzydzenie do lustracyjnej gry.
A jednak optymizm okazał się przesadzony. Okazuje się, że oskarżenia o współpracę wciąż mogą być medialnym tematem. Na dodatek teraz mają one uderzać w guru lustratorów, czyli samego Antoniego Macierewicza.
Pytanie mogłoby brzmieć: jaki jest związek ewentualnej – bo opartej na wątłych i łatwych do zakwestionowania śladach – brzydkiej przeszłości Krzysztofa C. z opiniami dzisiejszego eksperta tzw. zespołu smoleńskiego Chrisa Cieszewskiego?
Oczywiście, można twierdzić, że od kiedy Chris Cieszewski tak zdecydowanie zaangażował się w awanturę smoleńską, stał się osobą publiczną – a zatem dziennikarze mogą go prześwietlać na lewo i prawo. Tyle że czym innym jest weryfikowanie jego kompetencji naukowych, a czym innym sprawdzanie go w archiwach IPN. Chyba, że przyjmuje się – niczym Macierewicz – spiskową wersję wydarzeń i, na przykład, chce zasugerować, że za nakręcaniem awantury smoleńskiej stoi stary układ albo wręcz KGB/FSB, czyli obecne służby rosyjskie.
Bo jeśli lustrując ulubionego eksperta Macierewicza, chce się skompromitować tegoż Macierewicza, to cel nie jest wart środków. Te są i wątpliwe merytorycznie, i zwyczajnie podłe, a przekonanych i tak się nie przekona.