Kolejna już instancja sądowa uznała, że obecności krzyża w sali obrad Sejmu nie można uznać za naruszenie swobody sumienia parlamentarzystów. Obecność ta nie może też – zdaniem sądu – godzić w dobra osobiste tych z nich, którzy są niewierzący.
W tym punkcie wywód sądu może być przekonujący: wszak skoro ktoś jest przekonany do swych racji, to trudno się spodziewać, by odstępował od nich (choćby podejmując decyzje podczas głosowań) tylko dlatego, że w zasięgu jego wzroku znajdzie się symbol niekoniecznie mu bliski.
Po prostu: przeciwnicy krzyża w Sejmie strzelili sobie w kolano, źle formułując pozew. Dużo poważniejszy wymiar niż powoływanie się na naruszenie swoich uczuć, miałoby ponowne podniesienie kwestii, czy aby wiszący w Sejmie symbol jednej religii – co z tego, że statystycznie dominującej – nie narusza konstytucyjnej zasady neutralności światopoglądowej państwa?
W efekcie sąd mógł uciec od tego właśnie problemu. W uzasadnieniu ograniczył się do stwierdzenia, że „wolność religijna ma nie tylko wymiar indywidualny, czyli prywatny, ale również wymiar publiczny, czyli społeczny" i konstatacji, iż „umieszczenie krzyża w miejscach publicznych wchodzi w zakres prawa uzewnętrzniania publicznie wyznawanej religii”. Pytanie, czy w tak delikatnej materii, nie należy owych „miejsc publicznych” różnicować. Czym innym jest krzyż w przydrożnej kaplicy czy kościele (tego nikt rozumny nie kwestionuje) czy nad łóżkiem chorego w sali szpitala, a już czym innym już krzyż w klasie publicznej szkoły, w urzędzie państwowym, sądzie czy właśnie w gmachu parlamentu. Wciąż, w każdym razie, jest to temat do poważnej dyskusji (toczy się ona nieustannie na przykład we Francji, Niemczech, Włoszech czy w Stanach Zjednoczonych).